Plaża rozleniwia, ale przecież to nie był główny powód naszej wycieczki na zachód kontynentu - mieliśmy przede wszystkim sprawdzić, jak potencjalnie da się mieszkać i żyć w Perth. Kolega M z pracy przygotował dla nas listę dzielnic do odwiedzenia, a dodatkowo chcieliśmy się spotkać z R, moim dobrym kolegą z pracy z Polski, który przeniósł się do Perth chwilę po tym, jak my przylecieliśmy do Melbourne.
R czekał na nas w pubie, sącząc piwo za 10 dolców przez ostatnie 3h. Dołączyliśmy chętnie, wysuszeni plażowaniem, pogadaliśmy o tym, jak się żyje w Perth, a następnie udaliśmy się małe co nieco. R jest tu głównym architektem w dużej firmie inżynieryjnej i oprócz zajmowania się kilkoma tematami, reprezentowania firmy na zjazdach, konferencjach i bankietach, jest odpowiedzialny za kontakty z Aborygenami i projekt modelowego domu pasywnego dla wschodniej Australii. Brzmi to wszystko nieźle, do tego sporo wolnego czasu na jazdę na rowerze, pływanie w Oceanie i picie piwka, więcej już od życia nie potrzebuje. Co śmieszne, niemal natychmiast zaproponował mi robotę na całkiem ciekawym stanowisku w swojej firmie. Powiedziałam, że przemyślę, bo faktycznie, jeszcze nie wiemy czy i kiedy przyjdzie nam się do Perth przenieść, ale jeżeli byłoby to dla mnie aż tak proste, to dlaczego nie?
Z R spotkaliśmy się we Flying Skotchman w Mount Lawley, dużym pubie urządzonym w mrocznym brytyjskim charakterze, tłoczno było tu już od trzeciej, a tłum gęstniał z godziny na godzinę. Na jedzenie przenieśliśmy się do przyzwoitej włoskiej knajpy obok, mule po królewsku plus rewelacyjna pizza, rachunki przeciętnie o 30-50% wyższe niż w Melbourne. No cóż, zarobki też.... Sama dzielnica była dosyć fajna, ale znacznie bardziej podobało nam się Subiaco, do którego trafiliśmy dzień później po nieco nieudanej wyprawie w góry, czyli do Armadale. Myśleliśmy, że z racji wyższego położenia otworzą się przed nami jakieś rewelacyjne widoki na CBD, ale nic z tego, busz i chęchy uniemożliwiały zobaczenie miasta w pełnek krasie. Wrócilismy więc na niziny, czyli do Subiaco właśnie.
I ta ostatnia dzielnica podobała nam się najbardziej, bo przypomina South Yarrę i pewno najchętniej w czymś takim byśmy mieszkali. Główne ulice z małymi sklepikami i knajpkami co krok, odległości w skali ludzkiej, małe domki i zadrzewione aleje w ulicach bocznych. Lekko offowa młodzież na skuterach, butiki, śniadania i brunche w kawiarniach, można żyć. W dodatku piechotą do CBD - 3km, czyli odległość do zniesienia nawet w trybie codziennym. A teraz kilka fotek:
widok z Armadale w kierunku morza, do centrum 40km przez nieciekawe pustkowia
Subiaco, sobotni poranek
Hotel Subiaco, od którego dzielnica wzięła nazwę
klimaty jak na Chapel Street w Melbourne
skrzyżowanie bocznych ulic, warto zwrócić uwagę na zabiegi drogowców spowalniające ruch i ... kaktus wyższy od regularnego drzewa liściastego obok!
niektóre domy Subiaco były nawet interesujące...
bardziej historyczne klimaty też na miejscu!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz