niedziela, 18 marca 2012

Mornington Peninsula: sobota w Portsea

Dla porównania z rajskimi plażami Perth wybraliśmy się w tę sobotę razem z JiJ na piaszczyste wybrzeże Półwyspu Mornington, czyli chyba w najbliższe miejsce w stosunku do Melbourne nad otwartm oceanem. Uciekaliśmy od zatoki i od miasta, które od kilku dni bzyczy i brzęczy od wczesnych godzin porannych, a wszystko dzięki Formule 1.

Tak to się jakoś składa, że niektóre sporty są dla mnie ekscytujące do oglądania (patrz tenis), podczas gdy inne są tylko utrapieniem i dla nas i dla naszych zmotoryzowanych sąsiadów... mimo, że mieszkamy jakieś 2-3km od toru, jesteśmy w strefie płatnego parkowania kibiców, więc już od początku tygodnia nasi sąsiedzi zaczęli dostawać mandaty, o ile nie mieli specjalnej wklejki, że tu właśnie mieszkają! No i testowanie toru zaczyna się przeważnie w okolicach 7 rano, a więc dźwięki jakby za ścianą był gabinet dentysty-sadysty mieliśmy na bieżąco! Na szczęście wczoraj szaleństwo się skończyło i miasto wróciło do normy. A Formuła jest dla mnie sportem, który zdecydowanie lepiej ogląda się w telewizji: przekaz z helikopterów, wzajemna pozycja bolidów, zbliżenia na kraksy - tego wszystkiego nie da się zobaczyć stojąc w ścisku tuż przy torze i widząc tylko przebłyski rozpędzonych maszyn mijających nas z potwornym hukiem, a to wszystko za jednyne $99.

Wracając do naszej wycieczki, dzień był piękny, słoneczny, a temperatura nieco powyżej 20C. Wyjechaliśmy z miasta około 11 i o 1 byliśmy w Sorrento na krótkiej wycieczce po tym malowniczym miasteczku oraz lunchu w naszej już wypróbowanej włoskiej knajpce. Wzięliśmy z M po steku, który zapamiętaliśmy jako wyjątkowo smaczny, JiJ poprzestali na sałatkach i kalmarach z frytami. Po lunchu udaliśmy się na plaże w Portsea, czyli praktycznie za rogiem. Sam cypel nie jest dostępny drogą kołową i w planie mieliśmy dłuższy spacer, ale polegliśmy - droga była wyboista, a my w plażowych klapach. Wiało nieźle, więc wzdłuż wybrzeża unosili się paralotniarze i lotniarze, było pięknie, a na samej plaży już spokojniej, choć rozpędzone fale nieźle atakowały.

Woda była na tyle zimna, że ja tylko zanurzyłam łydki, natomiast posiadacze pianek mogli siedzieć w niej nawet godzinę! M narzekał tylko następnego dnia, że czuje się nieźle wymłócony przez fale, tak jakby ktoś go obił. Krajobraz był piękny, zakłócony jedynie przez zdechłą fokę, czekającą na zmiłowanie jakiegoś patrolu, w odległości 200m od nas. Mieliśmy tez pełny zestaw ratowników z łodzią, chyba z 10, także warunki potencjalnego tonięcia były niemal idealne: ponad 2 ratowników na jednego topielca! Bardzo przyjemny dzień, choć myślę, że jeden z ostatnich w tym sezonie ze względu na pogarszającą się aurę...

 wybrzeże w Portsea - jeszcze od strony zatoki
 kiełbaski wolontariackie
 a to już pełen ocean
 odwagi!
 konsylium nad biedną foczką
 nasi ratownicy
 M i fala...
lotniarzy było dwóch, a lądowanie na plaży wyglądało brawurowo!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz