sobota, 28 stycznia 2012

Brunswick, loftowo...

Po powrocie z Polski zabraliśmy się za szukanie nowego, większego lokum. Trochę obrośliśmy w rzeczy, a poza tym próbujemy odebrać rodzicom argument, że nie mogą przyjechać, bo nie ma u nas gdzie spać... Jak to mówi M., na razie bryndza straszna, czego najlepszym dowodem dzisiejszy poranek i nasza wyprawa na Brunswick w celu obejrzenia całkiem fajnego nietypowego mieszkanka z dwiema sypialniami, łazienkami i bardzo wysokimi sufitami. Ogłoszenie o tym mieszkaniu wisiało na stronie jeszcze wieczorem z inspekcją wyznaczoną na dziś na 10.00. Na miejscu już kilka osób czekało na agenta, okolica okazała się bardzo ciekawa, lofty przerobione na mieszkania plus kilka większych domów, do tego trzy kominy fabryczne, obecnie obudowywane mieszkaniówką. Całkiem ciekawe założenie urbanistyczne i nasze potencjalne mieszkanie zajmujące piętro ceglanego domu o nieregularnym kształcie przy niewielkim skwerku.

Agent nie pojawił się w wyznaczonym czasie i jeden z oczekujących zadzwonił do niego tylko po to, by dowiedzieć się, że aplikacje na to mieszkanie już wpłynęły i inspekcji nie będzie! Odeszliśmy z kwitkiem, zawiedzeni, bo okolica naprawdę nam się podobała. I oczywiście wkurzeni brakiem profesjonalizmu agencji. Nie po raz ostatni tego dnia, jak miało się wkrótce okazać...

Pognaliśmy pod kolejny adres, który pokazywano od 11.00 do 11.15. Zdążyliśmy w ostatnim momencie, a mieszkanie wyglądało znacznie gorzej niż na profesjonalnie podkręconych zdjęciach z meblami, a odległość od kolejki przekraczała granice przyzwoitości. Gdy pytaliśmy agentkę, czy jest klimatyzacja, powiedziała, że nie wie, bo jest w tym mieszkaniu pierwszy raz... sufit był brudny jak sklepienie kopalni, ale wg agentki wcale nie wymagał pomalowania i tak dalej i tak dalej...

Trzecie mieszkanie na tej samej ulicy znajdowało się jakieś 5km dalej, więc szczęśliwie udało nam się złapać autobus i o czasie, punkt dwunasta, czekaliśmy na agentkę nr 2, by otworzyła nam drzwi. Budynek był przy głównej ulicy, świeżo zbudowany, co niestety zaowocowało wyciskaniem PUMu w stylu australijskim, kuchnia znajdowała się praktycznie w przedpokoju, a okna obu sypialni wychodziły na 2m2 studnię, na dnie której spoczywały dwa martwe gołebie w stanie głębokiego rozkładu. Na moją uwagę o martwych ptakach agentka w ogóle nie zareagowała, zajęta swoimi paznokciami i obcasami oraz sprawianiem dobrego wrażenia, jakby to miało zapewnić nam komfort mieszkania w tym ornitologicznym grobowcu przez najbliższy rok...

A teraz kilka zdjęć z australijskich loftów:
placyk, przy którym potencjalnie mogliśmy mieszkać
 wejście do "naszego" mieszkania
ciekawy detal balkonu czyli zapomnielismy usunąć rusztowanie ;)

 kominy w obudowie i nowa część...
 a to już klimaty skandynawskie bliżej parku
i jeszcze jedno ujęcie z kominem w trakcie obudowywania nową niską zabudowa
 zestawienia materiałów elewacyjnych  po australijsku
 ogródki konsekwentnie pasujące do całości...


czwartek, 26 stycznia 2012

Phillip Island, bodysurfing

Jako że na Australian Open nie ostał się żaden polski zawodnik, mogę spokojnie przejść do tematów krajoznawczych i wakacyjnych. Dziś mamy Dzień Australii i teoretycznie powinniśmy z flagami w parku miejskim smarzyć kiełbaski na grillu, ale praktycznie mamy kilka innych zajęć na głowie i zostaliśmy na chacie, słuchając Greka wyjącego przez ścianę i smarząc ww kiełbaski we własnym ogródku.
Wracając jeszcze do AO 2012, pozostaje jednak spora satysfakcja, bo wszak Radwańska przegrała w singlu z Azarenką, która w sobotę zagra w finale, w deblu zaś z Włoszkami, które także będą w finale, a duet Fyrstenberg-Matkowski z braćmi z USA, którzy grają w finale debla męskiego. A więc o ile przegrywać, to przynajmniej z najlepszymi i tego się trzymajmy. Ja zaś najbardziej się cieszę z możliwości podziwiania Martiny Hingis na żywo i mojej cudem podpisanej przez nią czapeczki, która będzie mi słyużyć do porannego biegania.

Phillip Island wstępnie opisywałam w czasie wizyty Krzynda, kiedy to nocowaliśmy blisko wyspy, obejrzeliśmy marsze pingwinów na plaży oraz sanktuarium miśków koala - jakoś w środku australijskiej zimy. Tym razem załapaliśmy sie na wyprawę z Joasią i Jędrkiem i uderzyliśmy w piękny niedzielny poranek w kierunku Mornington Peninsula, a potem dalej naWyspę, w sumie półtorej godziny jazdy dorbą drogą od naszego domu. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy punkt informacyjny, gdzie mocno starsza pani wyjaśniła nam, które plaże są najlepsze, które strzeżone, gdzie możemy kupić żarełko, a gdzie się przespacerować. Udaliśmy się na krótkie zakupy a potem na piknik w pobliżu jednej z niestrzeżonych plaż na wschodnim krańcu wyspy. Krajobraz był przepiękny, a w dole kilku śmiałków ćwiczyło surfing na dosyć sporych falach.

Następnym punktem programu była inna plaża, strzeżona, gdzie wypakowaliśmy wszystkie graty i zainstalowalismy się na drobnym jasnym piaseczku mniej więcej 100m od fal, dookoła pełno było ludzi, niedzielnych plażowiczów z miniaturowymi namiocikami i, rzadziej, parasolami. Dużo dzieciaków, w wodzie pełno ludzi i szaleństwo desek od długich i smukłych, poprzez krótkie toporne i grubawe do cieniutkich ślizgaczy służących do zabawy w strefie odpływu, na płaskim piachu lekko zmoczonym przez uciekającą wodę.
Nasi znajomi mieli deski do bodysurfingu, które nam na jakiś czas pożyczyli i muszę przyznać, że bardzo mi się taka zabawa podoba! Polega ona na wypłynięciu z mozołem w strefę załamywania się fal... następnie przodem do fali trzeba wyczekać na właściwą dużą i nośną falę.... teraz trzeba szybko obrócić całe ciało z deską... i zacząć energicznie wiosłować i machac nogami... by fala poniosła nas na sam brzeg! Zabawa jest lepsza niż w wesołym miasteczku, a określana jest jako wstęp do właściwego, dorosłego surfingu, osobiście polecam!

A teraz kilka zdjęć z Philip Island:




poniedziałek, 23 stycznia 2012

Australian Open, dzień ósmy

Wczoraj znowu udało mi się odwiedzić nietrawiaste korty Melbourne, tym razem z okazji trzeciej rundy debla, w której brała udział Agnieszka R i Daniela H. Udało mi się wyrwać z pracy na początku pierwszego seta i przy stanie 4:4 i lekkiej zadyszce wpadłam na właściwy kort nr 2. Szczęśliwie usiadłam koło dówch rodaków już w Australii zakorzenionych i jednego przybyłego tutaj jedynie w celu obejrzenie AO i krótkiego zwiedzenia tego pięknego kontynentu. Wkrótce wymieniliśmy się farbkami do twarzy, imionami i pokrótkim opisem kto co robi i jak długo jest w Australii i zaczęliśmy obserwować grę.

Dziewczyny grały trochę słabo, popełniały dużo błędów, a Włoszki były naprawdę niezłe i chyba lepiej się komunikowały. Podejrzewam też, ze Aga trochę oszczędzała siły przed dzisiejszym ćwierćfinałem z Azarenką, a i tak udo już ma obandażowane, więc chyba nie jest tak, że wszystko gra i buczy, tylko jakieś tam lekkie kontuzje już zaliczyła. Także po dwóch setach mecz się skończył i nasza główna krajowa tenisistka może się skoncentrować na singlu... a szczęśliwe Włoszki przy aplauzie trzech kibiców z kraju zeszły z boiska. Aga była chyba jednak trochę wściekła, bo nie zostawiła nawet jednego autografu, a łowców było sporo.

Tymczasem widownia się zagęściła, bo oto miał się odbyć mecz legend czyli emeytowanych tenisistek, także debel. Zostaliśmy na naszych dobrych pozycjach, bo miała grać Martina Hingis, do której mam spory sentyment i uważam, że była jedną z bardziej inteligentnych i kobiecych tenisistek ubiegłej dekady. Nie zawiedliśmy się, dziewczyny grały fanie, z dużą dozą poczucia humoru i bez tego napięcia, który towarzyszy rozgrywkom regularnym, gdzie stawką jest eliminacja z turnieju. Było kilka śmiesznych momentów, a uśmiechy nie znikały z twarzy Martiny i jej partnerki. Dziewczyny wygrały w dwóch setach mimo niesprzyjającego zachodzącego słońca z boku. No i najważniejsze - na mojej białej czapeczce do biegania widnieje autograf Martiny!!!

Wieczorkiem przenieśliśmy się na murawę z barami, by na jednym ze sporych ekranów oglądać pojedynek Lisicki-Szarapowa. Szarapowa wygrała, choć musiała się mocno napocić, a szkoda, bo w przeciwnym wypadku mielibyśmy w ćwierćfinałach aż trzy polskie nazwiska!

A teraz kilka fotek i trzymanie kciuków za Agnieszkę - dziś około 12.30 na Rod Laver Arena - już tylko wirtualnie!
 Agnieszka z Danielą
 małe nieporozumienie z sędzią
 skupiona Włoszka
 kibic polsko-australijski
 przerobienie flagi polskiej na szwajcarską okazało się bardzo proste ;)))
trybuna wschodnia - dla amatorów raka skóry i porażenia słonecznego
 Martina Hingis w dobrej formie, mimo, że emerytka (rocznik 1980...)
 chwile satysfakcji z udanej piłki
 krótki wywiad na koniec
 i leżakowanie na trawie z drineczkiem w ręku - ulubiona rozrywka nie tylko miejscowych


piątek, 20 stycznia 2012

Australian Open i Agnieszka Radwańska

Nasz drugi pełny rok w Australii zaczął się nie najgorzej, bo od Australian Open 2012;) Udało mi się umówić z moimi miejscowymi polskimi koleżankami i razem wybrałyśmy się na mecz Agnieszki Radwańskiej - w ubiegłą środę grała drugą rundę eliminacji kobiet. Szczęśliwie dla nas wszystko wskazywało na to, że mecz zacznie się w okolicach 17, a więc przy lekko wcześniejszym opuszczeniu warsztatu, można było zawinąć na korty o czasie i jeszcze strzelić piwko przed. Jakoś się złapałyśmy i śledząc wyniki meczu przed Agnieszką czekałyśmy na odpowiedni moment, by przebić się na właściwy Margaret Court, czyli największy kort widowiskowy z tych otwartych, dostępnych na tzw. ground passy. Tego dnia kosztowało nas to jakieś $22, a więc tyle co bilet kinowy. W kolejce do wejścia ustawiłyśmy się w trakcie 4 seta między Johnem Isnerem z USA a Davidem Nalbandianem z Argentyny. Spotkałyśmy znajomych Polaków, którzy stali lekko przed nami, a wkrótce znależli się w środku. Tymczasem panowie skończyli 4 seta i przy stanie 2:2 przeszli do piątego... przed nami było jeszcze długie czekanie!

Ania postanowiła zadzwonić do Taty do Polski i pokazać mu jak pięknie się prezentujemy z flagami wymalowanymi na policzkach, z czapkami z orzełkiem i szalikami z motywami narodowymi. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy Tata Ani powiedział nam, że Radwańska już gra i to na zupełnie innym korcie!!! Oczywiście informacja żadna się nie pojawiła, a organizatorzy z powodu przeciągającego się singla panów przestawili panie na zupełnie mniej atrakcyjny korcik boczny nr 6. Pędem odszukałyśmy tablicę z planem całego AO i właściwy kort i wpadłyśmy jakoś w okolicach trzeciego gema. O dziwo, ludzi było już sporo, w tym przed nami bardzo głośna grupa kibiców z wymalowanymi twarzami i w czapkach szalonego kapelusznika w barwach jak najbardziej narodowych. Panowie zachowywali się bardzo głośno w czasie przerw między gemami, wołając z lekkim akcentem: Agnieszka dawaj! lub Jeszcze jeden! Między sobą tymczasem rozmawiali już po angielsku, wywnioskowałyśmy więc, że są imigracją drugiej generacji, która coś tam jeszcze czasem powie, czy zaśpiewa, ale pogadać już nie pogada...

Radwańska grała z niezbyt wielkim zaangażowaniem, rywalka była znacznie słabsza i specjalnie nie musiała się starać, by wygrac w dwóch setach 6:3, 6:1. Fetowaniu nie było końca, panowie przed nami zaintonowali Sto Lat, więc ochoczo dołączyłyśmy, potem była piosenka: If you Polish and you know it, clap your hands... i jeszcze coś na melodię White Stripes, no jazda bez trzymanki. Potem oczywiście pamiątkowe zdjęcia z Agnieszką i do domu! Tymczasem na Margaret Court wciąż trwał pojedynek między panami, a stan w ostatnim piątym secie wynosił 8:8...

W piątek Aga bezboleśnie przeszła trzecią rundę, a jutro po 12 ma grać z Największym Biustem AO o ćwierćfinał. Jeszcze nie wiem czy się wybiorę, plany nam się dopiero krystalizują, ale być może zobaczycie mnie w przekazie tele. Kibice "Generacja 2" znaleźli się na przykład na zdjęciach w Wyborczej po piątkowym meczu, chyba będą stałym elementem występów Agi w Ozzi Landzie. A teraz kilka fotek moich.

spotkanie polonijne w kolejce do... niewłaściwego kortu
 ha, sukces, jesteśmy na meczu Agi!
 grupa Generacja 2 przed nami
 i niewielka grupka znajomych naprzeciwko
 wiwat Generacji 2 na widok ziomala Andrzeja, który się spóźnił
 gotowość i skupienie
 odbicia
 i serwisy
 dynamiczne akcje
i szczęście na koniec, trzymamy kciuki za następne mecze!

niedziela, 15 stycznia 2012

Melbourne, z powrotem...

Serdecznie przepraszam za długą blogową przerwę techniczną, spowodowaną przede wszystkim wakacjami w Polsce oraz przygotowaniami do tychże, które całkowicie mnie pochłonęły na kilka tygodni... Także właściwie cała końcówka listopada i wylot 10 grudnia to było dopinanie spraw zawodowych, planowanie wakacji i walka z listą prezentów, tak by o nikim nie zapomnieć i by ze wszystkimi naszymi przyjaciółmi się spotkać.

Powiem tak: wizyta była zdecydowanie za krótka i mimo, że codziennie mieliśmy po kilka spotkań towarzyskich, zakupy, wizyty lekarskie, obiadki rodzinne, a do tego latanie po Warszawie, potem po Sandomierzu, a na koniec tydzień w Austrii, to ja wciąż mam niedosyt ludzi, miasta i polskiego jedzenia. Do tego część z naszych spotkań była kompletnie jednorazowa, to znaczy, kiedy z kimś się widzieliśmy po tak długim okresie, wiedzieliśmy że mamy tylko tych kilka godzin na złapanie informacji i wymianę wrażeń, a następne spotkanie nastąpi za kolejny rok, czy może półtora. Muszę przyznać, że ta świadomość była raczej straszna i rozdzierająca serce na kawałki. Wyjeżdżałam zaryczana i kompletnie emocjonalnie rozwalona, podczas gdy M był cały rozradowany wizją powrotu do ciepłego letniego Melbourne.

Trochę się chłopak rozczarował, bo Melbourne 12 stycznia powitało nas chłodem poranka i nieciekawą aurą, a dwa dni wcześniej w górach spadł śnieg, takie oto mamy tu lato! Dziś co prawda w końcu się wypogodziło i można zaryzykować założenie sukienki i sandałów, a jutro nawet ma być 30 stopni, ale w dniu przylotu specjalnie się nie zdziwiłam, widząc dziewczynę w kozakach i rajstopach! Mam jednak nadzieję, że się wypogodzi, by mój kolejny wpis radośnie rozpoczął serię Melbourne 2012...

A teraz kilka zdjęć z Polski i Austrii, taki mały przegląd jak się bawiliśmy i gdzie:

 bez obejścia pekinu w koło spacer nie byłby zaliczony!
dwa księżyce czy dwa słońca z naszego okna, czy to rok 1Q84?
 tłumy w centrum
 mój ukochany tym razem szary Sandomierz
 wyprawa z Tikusiem na gołębie
 Austria narciarska - bajkowo!
Peanut i moja torba fotograficzna, a może w środku będzie jeszcze jedna marchewka?
 Krakowskie o 1 nad ranem, czemu nie?