poniedziałek, 27 czerwca 2011

Melbourne, grafitti

W Melbourne piękna słoneczna zima, a ostatni weekend spędziłam zupełnie miejsko, bo w sobotę przemiłe spotkanie z polskimi dziewczynami, które siedzą tu znacznie dłużej od nas, w niedzielę długa sesja fotograficzna w rejonach Stonington, a na koniec wielki finał Międzynarodoweto Festiwalu Animacji w Melbourne. Dla ciekawskich link tutaj. Ale po kolei.

Dziewczyny przyjechały tu kilka lat temu za swoimi mężami / narzeczonymi / partnerami, Australijczykami i Nowozelandczykami,  i raczej zostaną na dłużej. Są bardzo fajne, zabawowe, a spotkałyśmy się już po raz drugi, tym razem w gronie powiększonym o I, która poprzednio nie mogła, odbierała dyplom w Oxfordzie i po prostu nie wyrobiła się na 19.00 ;) Najpierw była kolacja w miłej japońskiej restauracji, gdzie serwowano proste, a smaczne i tanie dania w gorących żeliwnych rondelkach, przepyszne sushi a do tego wino marki BYOB, czyli dla każdego coś miłego. W 6 dziewczyn wypiłyśmy 6 butelek, czyli w sam raz! A potem przeniosłyśmy się do podniebnego baru, jakich w mieście jest cała masa. Myślę, że powstały z potrzeby chwili po zakazie palenia w miejscach publicznych. Są obejściem obowiązującego prawa, bo w zamkniętych przestrzeniach klubowych palić nie można, ale już na najwyższej kondygnacji tarasowej z widokiem na rozświetlone CBD - czemu nie? Atmosfera była gorąca, alkohol znowu lał się strumieniami, a muzyka sprzyjała beztroskiemu podrygiwaniu, więc wróciłam do domu z lekkim helikopterem... dzięki dziewczyny, powtarzamy niedługo!

W niedzielę ambitnie postanowiłam powalczyć ze swoimi umiejętnościami fotograficznymi, a że dzielnica nasza ogłosiła konkurs fotograficzny, chyba głównie w celu stworzenia bazy zdjęć do autopromocji, i rozdaje do 3000 dolarów, to wykonałam małą rundkę wskazanymi ulicami i popstrykałam. Lepiej tego określić nie można, bo zdjęcia wyszły całkiem kulawe i nie do końca ciekawe. Albo światła było za dużo, albo kac przeszkadzał, jednym słowem nic sensownego. Dlatego zamieszczam kilka zdjęć grafitti, które mijam codziennie w drodze do pracy, ze specjalną dedykacją dla kuzyna W, który sam się chyba tą sztuką kiedyś parał ;)

Wieczorem wyciągnełam M na końcówkę festiwalu animacji w Melbourne. W tym roku aż 3 dni były poświęcone filmom z Polski, ale pech chciał, że nie udało nam się na nie trafić. Na szczęście nic straconego, w przyszłym roku kolejne trzy pokazy znad Wisły: jeden dzień dla SeMaFora, jeden dla Krakowskiej Wytwórni FA i ostatni dla Platine Image. Może nawet przyjedzie Tomek Bagiński i zagadnę go o wspomnienia wydziałowe? Jeżeli macie ochotę zobaczyć coś przecudnego, polecam niemiecki film pt Mobile w reż. Vereny Fels, teaser jest na youtube. Śmiałam się prawie do łez. Za chwilę Melbourne International Film Festival, też może być śmiesznie, a to za sprawką polskich dziemniagów. A teraz trochę grafitti.

 nieco w bok od Chapel Street
 zaplecze barowe niedaleko Chapel, boczna od Chatham Street
 Chatham Street, budynek sklepu alko Dan Murphy, dziś czytałam wywiad z twórcą tego wspinacza
 ulubiony bar kawowy na Izett Street, no oczywiście oprócz Is It Cafe;)
tamże, nieco dalej , galeria Rtist, tu grafitti zmienia się co miesiąc
 nasz Banksy za szkłem

sobota, 25 czerwca 2011

Wiktoria, winnice Yarra Valley

Ostatnio powoli stajemy się wytrawnymi koneserami win australijskich, najpierw za sprawą K, który nas odwiedził i niejako w soposób naturalny panowie wybrali się na podbój okolicznych winnic, przywożąc do domu po kilka butli, a ostatnio z nowo przyjechanymi z Polski GiM udało nam się wspólnie zawitać do doliny Yarry i odwiedzić kilka z kilkudziesięciu winnic, którymi obsiany jest ten region. Sama wyprawa była bardzo spontaniczna, bo mieliśmy oprowadzić ich po najbliższej okolicy i zrobić wspólne zakupy na Prahran Market, ale ponieważ w przeciwieństwie do Warszawy, tu pogoda w weekendy na ogół robi się lepsza od tzw tygodnia pracującego, więc postanowiliśmy ruszyć dalej.

Wina australijskie może nie są w Polsce szczególnie doceniane i dostępne w ilościach hurtowych, ale tu sklepów z winami mamy sporo w całym mieście, winnic w całej Wiktorii ponad 400, w dolinie rzeki Yarry zaś 70. Nam tego popołudnia udało się zwiedzić raptem 4, ale zawsze to dobry początek dłuższej winiarskiej przygody. Warunki klimatyczne mamy tu sprzyjające, wystarczająco ciepło i słonecznie, ale jednak z pewną ilością opadów, doliny dają stabilny klimat bez gwałtownych amplitud dobowych, a do tego ludzie mają odpowiednią ilość kasy, żeby wejść w kosztowny jednak biznes, a z drugiej strony wdzięczne grono odbiorców w  postaci samych Australijczyków. Szczepy zwykle są mieszane, często spotyka się Shiraz, Pinot Noir, Cabernet Sauvignon, Rieslingi i wina deserowe o naprawdę wybornej nucie. Łatwo niestety trafić na kwaśne lub cierpkie wina czerwnone, które nas osobiście zwykle odrzucają. Na szczęście wszystkie niemal winnice są wyposażone w pomieszczenie do testowania, więc nie kupujemy kota w worku, a niedobre wino możemy wypluć do wiaderka stojącego na barze.

Tym razem wróciliśmy tylko z jedną butelką pysznego wina deserowego, nazywa się toto Pinot Gris Cold Press ze stajni Yering Station rocznik 2010, butelka 375ml kosztowała 30 AUD. Ale warto było, już jest do połowy pusta. M z niecierpliwością czeka na ocieplenie klimatu, żeby móc w przyszłości zająć się uprawą winorośli na zasłużonej emeryturze w Polsce....

 typowy krajobraz winniczny
 nieco nerwowa architektura pierwszej winnicy z sową w tle
 tradycyjne zabudowania winnicy Yering
 część sklepowa to nie tylko wina, ale także konfitury i inne słoiczkowe spejały a także o dziwo mój ulubiony chleb z piekarni Philippa
 nowa część winnicy Yering, idealna na śluby i inne większe uroczystości
nieco skromniejszy tarasik winnicy Punt Road, tam dojechaliśmy za późno - po 17 testowania nie ma!

czwartek, 16 czerwca 2011

Melbourne, jazzowo

Tak zwane szefowstwo udało się dziś na koncert australijskiego dobra narodowego, czyli Kylie Minogue. Pewno ma to związek z tym, że wchodzimy w nowa fazę projektu dla jej menadżera, a ja tymczasem myślami wracam do naszego ostatniego muzycznego przeżycia, czyli jammu na rozpoczęcie Międzynarodowego Festiwalu Jazzowego w Melbourne. M. jest zupełnie nie jazzowy, jego cieszą klimaty rastamańsko- reggowo-ska, ale ja jak najbardziej lubię sobie czasem jazzu posłuchać, szczególnie w miłym wydaniu i na świeżym powietrzu. Taką przyjemność mieliśmy 2 tygodnie temu przy okazji festiwalu, ale myślę że jeszcze nie raz jej odświadczymy, bo w naszym mieście co druga knajpa ma wizytujący zespół jazzowo-blusowy, który w weekendy gra do kotleta, czyli w tym wypadku nieco bardziej wyrafinowanych potraw.

Spotkaliśmy się z ID w sobotę koło 14, mieli już dla nas zaklepane sympatyczne miejscówki, zaczęło się wszystko od przydługiej konferansjerki i przemówienia pani Mer miasta, a następnie wkroczyła grupa rozgrzewająca w śmiesznych kolorowych żakiecikach, jeden pan miał polskobrzmiące nazwisko i stawialiśmy ciężkie pieniądze, że to ten łysawy młodzieniaszek o nieco zwalistej sylwetce. Sama zabawa była niezła, wśród publiczności kilka osób przyniosło swoje instrumenty i włączali się do grających na scenie w odpowiednich momentach, a facet z mikrofonem latał i przedstawiał ich szerokiej publicznoście. Szczerze mówiąc, jeden gość z tłumu tak zagrał na saksofonie, że muzykom na scenie kapcie pospadały, a nam czapki z głów! Cała sesja trwała dobre półtorej godziny, ale następnie na scenę wkroczył najbardziej szanowany miejscowy zespół dixielandowski, zawiało myszką i się zwinęliśmy. Niemniej koncert można zaliczyć do udanych. Na inne się na razie nie wybieramy, bo Kylie nie interesuje nas na tyle, by wydawać na nią ciężkie pieniądze. Howk.

 na początku uczyliśmy się pioseneczki
 pan w żółtym dresiku prawdopodobnie o polskich korzeniach
 sesja jammująca
 ten pan dawał do pieca
dixieland plus nabuzowany wariat hipis z przodu

sobota, 4 czerwca 2011

Melbourne, zima

Skończyły się nasze wyjazdy i rozjazdy, jesień pożegnała się z nami wyjątkowo ładnym tygodniem, bez deszczu i ponurych chmurek, za to ze słońcem rano i do południa. Od wtorku mamy tu kalendarzową zimę! Jakoś trudno mi w to uwierzyć, bo:
1. ogródki kawiarniane wciąż tętnią życiem, choć dogrzewane gazowymi palnikami.
2. liście powoli opadają z drzew, ale w Fawkner Park zaczęły kwitnąć stokrotki i mniszek lekarski...
3. w czapce mi za gorąco, bez czapki za zimno
4. biegacze w parkach wciąż w krótkich rękawkach
5. sezon przecen się zaczął, ale jeszcze nie w pełni rozwinął, zostałam więc w zeszłym tygodniu dumną posiadaczką torebki Mandarina Duck
6. zaczął się Melbourne International Jazz Festival, oczywiście koncertem jammowym na Fed Square, na świeżym powietrzu i pod chmurką, słońce radośnie ogrzewało nam policzki, a muzyka serca
7. udało mi się zaprowadzić M do mojej ulubionej ławki w Ogrodzie Botanicznym, było przepięknie, a zdjęcie z tego miejsca tu pod spodem - ławki są jak w Wielkiej Brytanii sponsorowane przez prywatnych obywateli i dedykowane ich zmarłym bliskim - ta moja jest poświęcona "Dorothy Sholl, która umiała docenić dobre miejsce do siedzenia"

 widok z ławki Dorothy
 Jazz Festival, trwa rozgrzewanie publiczności, o tym więcej w kolejnym wpisie
kurka zimowa :)