poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Melbourne Museum

Jesteśmy już tu półtora roku i muszę się ze wstydem przyznać, że jeżeli chodzi o poznawanie miasta, wciąż mamy potworne zaległości i jesteśmy miejskimi analfabetami! Teraz, kiedy mam trochę więcej czasu, a jesienne słoty przeganiają nas z parków, skwerów i plaż, zaczynam z powrotem eksplorować miasto jako takie i jego ukryte skarby. W ostatni czwartek moja stopa, po raz pierwszy i zapewne nie ostatni, przekroczyła próg Melbourne Museum.

Ogromny obiekt znajduje się na północ od Royal Exhibition Building, wewnątrz Carlton Gardens. Uprzednio znajdowały się tu pomniejsze hale wystawowo-targowe dołączone do REB, ale szczęśliwie teren zrekultywowano i w tej chwili w pięknych ogrodach znajdują się dwa niezależne obiekty: klasycyzujący Pawilon Wystawowy sprzed 1880 roku oraz szalone dekonstruktywiczne Muzeum Melbourne. Budynek, zaprojektowany w 1994 roku przez lokalne biuro Denton Corker Marshall obejmuje 80.000m2 powierzchni na 4 piętrach, z czego 40.000m2 to powierzchnia wystawowa. Szczęśliwie, cała ta powierzchnia nie jest zamknięta w jednym olbrzymim i przytłaczającym gmaszysku, ale w kilku dość swobodnie rozrzuconych tworach, połączonych centralnym holem komunikacyjnym, z dynamicznymi daszkami i otwarciami dodatkowo zakłócającymi czytelne rozpoznanie, z czym mamy do czynienia, gdzie budynek się kończy a gdzie zaczyna... W rzucie obiekt muzeum w jakiś sposób powiela i odzwierciedla klacyczny plan Pawilonu Wystawowego, ale używa kompletnie innego, współczesnego języka. Na moje lewe oko trochę udaje wieloryba...Plany Muzeum znajdują się TUTAJ.

Zewnętrzna forma jest lekko dyskusyjna i starzeje się, moim zdaniem, nie najlepiej. Dynamiczna dekonstrukcja, soczyste kolory i duża ilość alucobondu trącą w tej chwili myszką, ale we wnętrzu można znaleźć już całkiem współczesne rozwiązania, rampy, schody, przejścia i otwarcia, nie wspominając o samej wystawie, która przyprawia o zawrót głowy! W czwartek spędziliśmy tam w sumie ponad 4 godziny, a wciąż 2 wystawy z pierwszego piętra nie zostały nawet liźnięte! Udało się zwiedzić: wystawę sztuki aborygeńskiej, Muzeum Lasu Deszczowego, Muzeum Ewolucji i powiedziałabym, Świata Naturalnego: kolekcję minerałów, motyli, pająków, ssaków, dinozaurów, planet, patyczaków, insektów, ptaków i wielorybów, Galerię Dziecięcą, wystawę współczesnego designu z Melbourne. Nie zobaczyliśmy: Muzeum Historii Miasta Melbourne, Muzeum Człowieka, wystawę o Mezopotamiii oraz IMAX.

Wystawy są w sposób genialny multimedialne, aktywne i przystosowane do zwiedzania od 3 do 90 roku życia, dla milusińskich poświęcona jest cała sekcja z gablotami na odpowiedniej wysokości, szufladkami, pokrętłami, bardziej przypominająca plac zabaw niż muzeum. Zabawa z przyrodą nigdy jeszcze nie była tak fascynująca jak tutaj, więc spokojnie mogę polecić wizytę tutaj, szczególnie z dziećmi w wieku szkolnym lub przedszkolnym. Ja spróbuję zaciągnąć tu M, może razem poznamy historię miasta, w którym żyjemy....

 widok z holu w kierunku wschodnim
 hol główny - trochę lotniskowy, trochę jak galeria handlowa
Galeria Aborygeńska - ręcznie tkany dywan i abstrakcyjne malarstwo z rejonu rzeki Murray
Galeria Aborygeńska - część o bliżej niezidentyfikowanym przeznaczeniu
szkielet płetwala błękitnego - piękny, czteropalczasty i częściowo zniszczony przez wieloletnią ekspozycję na zewnątrz przed starym gmachem muzeum
przykład interaktywnej zabawy - w niebieskim okienku najpierw pojawia się pytanie, po przekręceniu okrągłej gałki klepsydra przekręca się o 180 stopni i pojawia się odpowiedź!
 lekcja ewolucji dla najmłodszych uczniów
 zabawa z tarantulą, czyli oswajanie arachnofobii po australijsku
 a może zamiast kija wsadzić w mrowisko...głowę!
galeria zwierząt przeróżnych podzielona kontynentami - przepiękna!
nasza planeta w różnych erach - znowu poręczne gałki na stosownej wysokości do pokręcenia globusem
 Galeria Najmłodszych - piękna
dla znudzonych - chwila rozrywki na specjalnym dziedzińcu
dla spragnionych ambitnej architektury - rampa prowadząca na piętro wzdłuż Galerii Lasu Deszczowego


sobota, 21 kwietnia 2012

Sandringham - Brighton czyli jesienna sobota

Dziś postanowiliśmy skorzystać z pięknej jesiennej pogody i udaliśmy się na spacer z ostatniej stacji kolejki Sandringham do Brighton. Byliśmy w okolicy już kilkukrotnie, ale ja wciąż mam niedosyt, bo jest to wyjątkowo piękne miejsce nawet jak na Melbourne. Po pierwsze blisko zatoki, z niezłymi plażami, terenami parkowymi. Po drugie piękne, stare domy, typowe drewniaki, z precyzyjnymi dekoratorskimi detalami, krużgankami, wykuszami i secesyjnymi drzwiami wejściowymi. I nie są to wąskie 4m tarasowce jak w dzielnicach centralnych, ale rozległe domostwa, otoczone z reguły zadbanymi ogrodami, z kwitnącymi różami, krzewami i palmami. Ulice szerokie, zadbane. Mili ludzie, uśmiechający się na widok przybyszy z aparatami. No i knajpeczki, w których miło i leniwie można spędzić czas.

Tym razem zrobiliśmy ponad 7km, klucząc po nieznanych uliczkach i niekiedy wspomagając się nawigacją w telefonie. Na koniec wylądowaliśmy w Brighton Beach - w przyzatokowych łazienkach, najpierw na górnym tarasie z rewelacyjnym widokiem na zamglone CBD, później na dole w barze, gdy okazało się, że nie można łączyć menu obu lokali. Było miło, pełne słońce, +25C i lekki wiaterek. Pogoda idealna na spacer i małą plenerową sesję.

 typowy domek nadmorski
 tzw bay-window, czyli wykusz
 aż chciałoby się usiąść!
 częstym motywem dekoracyjnym współczesnych domów są gadziny
najbardziej znany motyw turystyczny Brighton, czyli kolorowe kabiny plażowe
w pierwszej linii przy morzu - mdm na 4 mieszkania! ja biorę to górne po lewej...
 jedzenie - zawsze w dobrym towarzystwie!


wtorek, 17 kwietnia 2012

Melbourne, RMIT

Dziś będzie o australijskiej edukacji wyższej, a w szczególności o jednym z głównych tutejszych uniwersytetów - RMIT. Rozwinięcie tego skrótu nie było łatwe, bo na stronie uczelni trzeba ostro pogrzebać, żeby się zorientować, że założone w 1881 roku technikum dla mężczyzn, przekształcone w College Techniczny w 1934 roku, zyskało nazwę Royal Melbourne Institute of Technology dopiero w 1960 roku! A w 1992 roku po raz kolejny zmienił nazwę na RMIT University. Dziś obsługuje 74 tysięcy studentów, z czego 30 tysięcy to studenci zagraniczni, w tym 17 000 uczy się w jednostkach zagranicznych uniwersytetu.

Oprócz RMIT w Melbourne mamy The University of Melbourne, La Trobe Uni, Monash Uni, Deakin Uni, Swinburne University of Technology i cały szereg pomniejszych uczelni katolickich i prywatnych. Wszystkie oczywiście są płatne i ciągną kasę ze studentów jak mogą, organizują również szereg krótkich kursów, które pomogą pogłębić zainteresowanie jakimś konkretnym tematem, nie dając jednak żadnego wymiernego certyfikatu. Widać, że pieniądze są dobrze wydawane, bo kampusy uczelniane są zadbane, budynki nowe i zaprojektowane przez najlepszych miejscowych architektów, a te starsze pięknie odrestaurowane, z zadbanymi terenami zielonymi, dostępem dla niepełnosprawnych, miłymi kafejkami i sprzętem najwyższej jakości.

Ostatnio byłam w okolicach RMIT dwukrotnie, raz że tak powiem służbowo, a raz w ramach niedzielnego spaceru z M. Urzekły mnie szczególnie ceglane, ukryte w głębi kampusu budynki, piękne dziedzińce między nimi z szumiącymi fontannami, ławeczkami i idealną trawą zapraszającą do wyłożenia się z książką i studiowania...

Popularność nauki w Australii nie opiera się jednak na wyjątkowej pozycji miejscowych uczelni w międzynarodowych rankingach, ilości wyprodukowanych patentów czy laureatów nagrody Nobla, ale na prostej sprawie; wizie studenckiej, która w wielu wypadkach jest jedyną furtką dostania się na ten piękny kontynent. I nie mówię tu o nastolatkach z Bangladeszu, ale całych rodzinach z dziećmi z krajów typu Polska, którzy przyjeżdżają tu, by podjąć naukę za ciężkie pieniądze w wieku lat 30+ z pozwoleniem na pracę w wymiarze połowy etatu... Nie jest to ścieżka usłana różami i nikomu jej nie polecam. Ale rozumiem też, że czasem dramatyczna emigracja jest jedynym wyjściem. Jeżeli tak jest, to przynajmniej przebywanie i nauka w takich przestrzeniach, jakie oferuje RMIT może być przyjemnością!


 mały dziedziniec z tyłu
 stare / nowe

 dziedziniec nr 2
 dziedziniec nr 2
główny pasaż między budynkami przy Swanston Street a tymi ukrytymi za nimi
jedno z wielu wejść na uczelnię

niedziela, 15 kwietnia 2012

Tarrawarra, Muzeum

W Wielką Sobotę z racji dobrej pogody i odbębnienia kuchennych obowiązków w piątek ruszyliśmy na podmiejską wycieczkę do doliny Yarry, a konkretniej do miejscowości Tarrawarra. Ta mała miejscowość o wdzięcznej nazwie położona jest w dolinie Yarry pomiędzy Yarra Glen a Healesville, mniej więcej 50km od miasta. Dostać się tu najlepiej samochodem, ale i bez niego da radę: kolejką Lillydale do końcowej stacji, a następnie autobusem nr 685, który zatrzymuje się pod samą bramą naszego punktu przeznaczenia. A powodów do odwiedzenia Tarrawary mamy co najmniej trzy!

Po pierwsze: prywatne Muzeum Sztuki - Tarrawarra Museum of Art (TWMA), ufundowane przez Evę i Marca Besenów, właścicieli tutejszej winiarni i pokaźnej kolekcji australijskiej sztuki XX i XXI wieku. Fundacja TWMA, założona w 2000r., zorganizowała konkurs zamknięty na budynek muzeum, wygrany przez Alana Powella, architekta z Melbourne. Budowa zajęła 2 lata i w grudniu 2003 roku premier Victorii hucznie otworzył jego podwoje dla szerokiej publiczności. Dziś mamy tu jedną salę przeznaczoną na ekspozycje zbiorów własnych, czyli przekrój wszystkich nurtów lokalnej sztuki współczesnej, zaś dwie pozostałe sale i korytarz przeznaczone są na wystawy czasowe. Tym razem pokazywano okolicznościową wielkanocną wystawę Sue Saxon i Jane Becker- jak to M. nazwał: Świecące Jaja, to tego bardzo ciekawe połączenie sztuki użytkowej z malarstwem i poezją w wykonaniu Briana Castro, Khai Liewa i Johna Younga, a na koniec instalację japońskiego artysty Chiharu Shioty.

Po drugie: sam budynek fundacji, pięknie usytuowany na wzgórzu, otoczony winnicami, z zapierającymi dech w piersiach otwarciami widokowymi, z rewelacyjnymi murami w popularnej tu technologii ubijanej ziemi (rammed earth), z kontemplacyjnym dziedzińcem, z jeziorkiem poniżej, współczesną, ale klimatyczną restauracją i dezajnerskimi kiblami... naprawdę, jeżeli ktoś nie lubi sztuki współczesnej, to dla samego budynku autorstwa pana Powella warto tu zawitać!

Po trzecie: restauracja, nie za wielka, z miłą, szybką obsługą, wyrafinowanymi daniami podawanymi w niewielkich ilościach na białęj bezpretensjonalnej zastawie, z dobrym lokalnym winem, pieczywem i oliwą z pierwszego tłoczenia. M. uraczył się stekiem, a ja tęczowym pstrągiem w marynacie, której smak czuję na końcu języka do dzisiaj. Mniam!

 muzeum z daleka
 i od strony wejścia
 wejściowy dziedziniec - na wprost restauracja, za plecami muzeum
 otwarcia na krajobraz
 ubijana ziemia...
 a to już wewnątrz muzeum
 japońska instalacja tamże
 i recepcja
 detal zadaszenia przy restauracji
 i piękne otwarcie przed...
 detaliki raz jeszcze
u nas już jesień!

piątek, 6 kwietnia 2012

Melbourne, Wielkanoc

Dziś pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych - już praktycznie za nami! Tak, tutaj świętujemy od Wielkiego Piątku do Lanego Poniedziałku, a niektórzy zaczynają nawet w czwartek, nie wspominając o szkolnej dziatwie, która ma 2 tygodnie wolnego... Biedni rodzice muszą więc zapewnić swoim pociechom atrakcje przez co najmniej 8 dni roboczych: 4 poprzedzających i 4 następujących po długim weekendzie. Miasto jest wyludnione i trochę opuszczone, a dziś od rana otwarte jedynie niektóre puby i kawiarnie, oczywiście wszystkie cukiernie, wypożyczalnie video i IGA, sieć supermarketów, która nie przejmuje się żadną religią na tej planecie!

Od rana było pracowicie, bo w tym roku zostajemy w Melbourne i postanowiłam zrobić typowe polskie święta, oczywiście w miarę moich kulinarnych umiejętności... już wczoraj udałam się rowerkiem na South Melbourne Market i w polskim sklepie nabyłam prawdziwy żur, kiełbasę białą i myśliwską, wędliny, pasztet, chrzan i ogórki kiszone. Dziś od rana zaś gotowałam i piekłam: żurek, jajka faszerowane i galaretę z kurczaka z warzywami i jajkami na twardo oraz oczywiście mazurek czekoladowy wg przepisu Neli R. Wyszło pięknie, może poza galaretą, która wciąż pracowicie ścina się w lodówce ;)

A po południu mogłam już swobodnie świętowac po australijsku z naleciałościami anglosaskimi, czyli udałam się na Wielkopiątkową imprezę do koleżanki Julii pt Konkurs na najlepszą Hot Cross Bun. Ten szalony wypiek cieszy się tu ogromną popularnością i smakosze zajadają się bunsami już 3 tygodnie przed Wielkim Piątkiem. W dużym skrócie jest to niewielka drożdżowa bułeczka mocno nafaszerowana przyprawami (cynamon, kardamon, goździki, ziele angielskie itp) oraz rodzynkami lub czekoladą lub żurawiną. Odmian lokalnych ma bez liku, a cechą wspólną jest równoramienny krzyż na wierzchu, który stanowi symbol męki pańskiej. W wersji bardziej wyrafinowanej bunsy są okrągłymi bułeczkami, w wersji taśmowej przypominają wzdęte kwadraty, bo ciasto lekko nacina się przed wstawieniem do pieca, by potem odrywać od siebie poszczególne kawałki. Górą można w ten sposób zrobić kratkę w rytmie naprzemiennym w stosunku do nacięć, by uzyskać tytułowe krzyżyki. Proste a jakże szybsze!

Na imprezie mieliśmy 4 rodzaje bunsów, moje z piekarni French Fantasies, brioszki, żurawinowo-białoczekoladowe i z piekarni Philippa, która produkuje najlepszy chleb żytni w tym  mieście (moim zdaniem).Wygrały żurawinowe, ale zabawy było co niemiara. Wg Jona najlepszym sposobem jest przekrojenie bułeczki na pół, podgrzanie krótko w piekarniku z obu stron, następnie posmarowanie masłem i posypanie cukrem cynamonowym. Pycha! Inni wpychają do bunsów różne konfitury i masło orzechowe. Pytałam też Australijczyków, czy są jakieś specjalne zwyczaje, potrawy czy rodzinne posiłki, które wyjątkowo podkreślają charakter tych świąt... dowiedziałam się, że dla nich to po prostu kolejny długi weekend, który należy wykorzystać bycząc się na plaży ;)

Dla uzupełnienia kilka wiosennych (u nas jesiennych) fotek z mojej wyprawy ogrodowej. Jutro jedziemy do Tarawarra, więc wkrótce nowy wpis ;) Wesołych Świąt!!!










wtorek, 3 kwietnia 2012

Melbourne, targi ogrodnicze

W ostatni weekend nie tylko przywitaliśmy jesień (w Prima Aprilis!), ale też mieliśmy okazję obejrzeć ogromne targi kwiatowo - ogrodnicze, które odbywały się na terenie Ogrodów Carlton i w Royal Exhibition Building. Wstęp na targi był płatny, w cenie mniej więcej biletu kinowego na sobotni seans, a na miejscu tłumy melbourniańczyków przewalały się pomiędzy stoiskami ze wszystkim, co z florą związane.

Już wcześniej pisałam, że Melbourne to miasto - ogród. Poza ścisłym centrum i kilkoma alejami z wyższymi budynkami, wszędzie mamy tu domki i małe uliczki tonące w zieleni. Przypuszczam, że 90% ludzi ma tu ogródki, a przestrzeń miejska jest ukształtowana tak, by zieleni było jak najwięcej. Nie chodzi mi tu tylko o parki i skwery, ale także uliczne spowalniacze jazdy, które każą kierowcy skręcić czy zmienić kąt - są obsiane kwiatami, klombami i trawami. Ludzie cenią przyrodę i są zapalonymi ogrodnikami, nic więc dziwnego, że jesienne targi spotkały się z tak dużym zainteresowaniem. Były całe rodziny z dziećmi, staruszkowie i osoby na wózkach prowadzone przez swoich opiekunów, wycieczki z Chin i młodzi lekko zblazowani na kacu... jednym słowem wszyscy.

Melbourne International Flower & Garden Show odbywały się pomiędzy 28 marca a 1 kwietnia po raz siedemnasty, wystawców było około 220, do tego mnóstwo wystaw i konkursów tematycznych, prelekcji na temat uprawy różnych gatunków roślin, planowania ogrodów, używania środków chemicznych itd. Wystawiały się wielkie koncerny takie jak Husqvarna, ale też lokalni rzeźbiarze zajmujący się małymi formami ogrodowymi, instytucje turystyczne z poszczególnych regionów, firmy kwiatowe takie jak Interflora, producenci mebli ogrodowych i przede wszystkim - sprzedawcy sadzonek wszystkiego, co w tym kraju rośnie, kwitnie i owocuje. To ostatnie cieszyło się ogromny zainteresowaniem miejscowych, bo jesień jest idealnym czasem sadzenia. Ludzie wychodzili z naręczami i wózkami, ja osobiście nabyłam 4 piękne sadzonki kamelii, po 5 dolarów za sztukę!

Inna sprawa to konkursy i wystawy tematyczne, których było całe mnóstwo: na zewnątrz wielki konkurs ozdobnych koszy ze zwisającymi kwiatami w pięknych kompozycjach oraz konkurs domków dla dzieci połączony z licytacją tychże na koniec targów. Wewnątrz; konkursy wiązanek ślubnych, kompozycji stołowych dla dwojga, instalacji kwiatowtch w dosyć nowatorskich formach i mody wyplecionej z kwiatów, owoców itp. Niesamowite, choć często gęsto ocierające się o kicz niestety, czego przykłady zamieszczę na zdjęciach w kilku kolejnych wpisach. A teraz ogólne wrażenia targowe:

krążąc między wystawcami...
 hm, kupić nie kupić?
 pohadlować można!
 konkurs kompozycji wiszących
cały dom w kwiatach na imponującej wystawie promującej producenta nawozów
kwiatowy Humpty Dumpty był już lekko przesadzony ;)
 suknia z czosnku czy z papryki?
 domki dla dzieciaków
trochę wiedzy teoretycznej...