czwartek, 15 sierpnia 2013

Docklands, fajerwerki

I znowu mała przerwa, chyba już czas do tego przywyknąć, że piszę trochę w kratkę a jeszcze tyle tematów z ostatniego pół roku, które chciałabym tu włożyć - wszystko w swoim czasie. Dziś relacja z małej wieczornej wycieczki, którą uskuteczniłam kilka tygodni temu w ramach spotkania z moją grupą foto.
Melbourne zimą tak jak każde większe miasto trochę traci ze swojego uroku, ludzie opatuleni w płaszcze i kurtki przemykają po ulicach z domu do pracy, główne ulice jeszcze jakoś funkcjonują, ale niektóre partie CBD przypominają dekoracje z mrocznych thrillerów.

Podobnie jest w Docklands, nowej dzielnicy biurowej wybudowanej praktycznie od zera na dawnych terenech portowych. Plany były jak zwykle ambitne, wymieszanie funkcji biurowych z mieszkalnymi, trochę usług w parterach, trochę knajpeczek i restauracji w pobliżu wody. Niestety nie wszystko działa tak jak powinno - wysoka zabudowa generuje duże ciągi, więc po wąskich przesmykach między budynkami hula wiatr. Nad wodą też nie mniej nieprzyjemnie o tej porze roku - zimno, wietrznie i mokrawo. Boczne uliczki to głównie dojazdy na wielopoziomowe parkingi, dostęp techniczny do stacji transformatorowych i innych koniecznych w tak wysokich budynkach ustrojstw. Młodzi yuppies opuszczają dzielnicę szybko po zakończeniu pracy, a ci nieliczni którzy tu mieszkają wjeżdżają bezpośrednio do wielopoziomowych garaży i zaszywają się w swoich mikroskopijnych apartamencikach oglądając na wielkich ekranach footie.

Dlatego władze postanowiły uatrakcyjnić dzielnicę i raz w tygodniu w sezonie zimowym pośrodku wielkiego akwenu puszczane są fajerwerki. Tu właśnie umówiliśmy się na małą sesję i w sumie mieliśmy sporo szczęścia, bo ze względu na warunki pogodowe niemal co drugi pokaz fajerwerków jest niestety odwoływany. Nad woda zgromadziło się sporo osób, ale nie tyle ile się spodziewałam. Nas, fotografów ze statywami było sześcioro. Fajerwerki zacząć miały się o 7 ale na moje szczęście zaczęły się po australijsku czyli z dziesięciominutowym opóźnieniem. Nie da się ich porównać z tymi noworocznymi, ale dla rodzin z małymi dzieciakami na pewno były atrakcyjne. Po pokazie udaliśmy się do pobliskiej hinduskiej knajpki, gdzie obowiązywało fajerwerkowe menu. Nie jestem do końca przekonana, czy takie akcje ożywią dzielnicę w sposób trwały, ale może zima w mieście dla niektórych będzie dzięki temu łatwiejsza do przetrwania?




sobota, 20 lipca 2013

Mt Buller jesienią

Dziś będzie post wspominkowy, bo po dobrej pogodzie z czwartku ani śladu, więc przypomnę sobie jak miło było jeszcze półtora miesiąca temu, kiedy razem z M wybraliśmy się na jednodniowy wypad poza miasto. Zaczęliśmy od Healsville i eko chlebka, ale dzień dopiero się zaczął i skuszeni drogowskazem udaliśmy się do małego miasteczka o wdzięcznej nazwie Alexandra. Kilka ulic na krzyż, jeden park, punkt informacyjny i stypa w miejscowym ośrodku kultury o konotacjach masońskich. Wszystkie sklepiki, punkty usługowe, kwiaciarnie, kawiarnie i bary miały w swojej nazwie Alexandrę, czego nie omieszkałam sfotografować.

Dzień był miły i słoneczny, udaliśmy się do punktu informacji turystycznej, ale pani za kontuarem jakoś nie mogła nas przekonać do pokonania kilku kilometrów piechotą w celu objerzenia dawnej linii kolejowej. Nic nam jakoś nie pasowało, więc zerknęliśmy na mapę i postanowiliśmy ruszyć dalej w kierunku Mt Buller. Jeszcze na nizinie świeżo zaprojektowany pawilonik o dynamicznych kształtach mocno zachęcał do udania się do Mt Buller National Park, a pani poinformowała nas, że poza sezonem narciarskim wstęp do parku jest bezpłatny. Było to dla nas miłym zaskoczeniem, bo kiedyś mieliśmy chętkę wybrać się na narciarski weekend w Australii i po podsumowaniu kosztów musieliśmy niestety zrezygnować - tydzień w Alpach wychodził taniej...

Wjazd na górę był bardzo kręty i przyjemny, z miejscową roślinnością poprzetykaną żółtawo rudawymi przybyszami z Europy, więc poczuliśmy jesienne klimaty. Minęło nas kilku rowerzystów, którzy w zawrotnym tempie zjeżdżali z górki na pazurki. Na początku byliśmy pełni podziwu dla ich kondycji i zapału, do czasu gdy w drodze powrotnej nie minęliśmy busika wypełnionego rowerami wjeżdżającego pod górę.

Sam szczyt góry przypominał trochę alpejskie ośrodki we Francji z dość intensywną zabudową w kolorach ziemi, widać, że pewna estetyka i charakter zostały utrzymane dla całej miejscowości, było tego jednak jak na moje wyczucie za dużo i sama góra stała smutna i przytłoczona infrastrukturą, która pokryła ją niczym złowroga pleśń czy narośl. Trasy na moje lewe oko przypominały te w Krynicy Górskiej, a więc bez większych wyzwań i do Alp się nie umywa - a objechaliśmy górę dookoła, a dzielny M nawet wspiął się na sam jej czubek! Ja z racji piłki i nieodpowiedniego ubrania (hm, nasza niby krótka wycieczka w rejony Melbourne) zostałam w samochodzie, na zewnątrz temperatura spadła z przyjemnych +23 do +10C.

Wracaliśmy już praktycznie po ciemku, a nasza nowa czarna strzała spisywała się dzielnie na wszystkich zjazdach, podjazdach i zakrętach. Niestety zamiast fot, które przez nieuwagę skasowałam dziś parszywa trzynastka.




czwartek, 18 lipca 2013

Dolina Yarry z Natalią i Maćkiem

Przez ostatnie kilka dni mieliśmy gości z Poznania, którzy wylądowali u nas po 10 dniach tułaczki po Nowej Zelandii w poniedziałkowy wieczór. Jeżeli chcecie śledzić ich australijskie przygody, to zerknijcie tutaj: www.ponurzasci.blog.pl
M niestety w tym tygodniu zapracowany, a ja z piłką z przodu też nie jestem idealnym kompanem do zabaw i szaleństw, ale w czwartek udało nam się wygospodarować najcieplejszy dzień tej zimy i ruszyliśmy w kierunku Yarra Valley. Jako że od kilku tygodni mieszkamy już w Heidelbergu, podróż nie była bardzo długa, za to droga kręta i Natalia po pierwszym odcinku poczuła się jak początkujący marynarz w czasie sztormu.

Wylądowaliśmy w TarraWarra - mojej prawie ulubionej destynacji - galerii i winnicy w jednym, bardzo malowniczo położonej i architektonicznie wysublimowanej. Obiekt był zupełnie pusty, więc nasi goście i M przystąpili do degustacji, a ja do strzelania fotek. Niestety o tej porze roku krzaki winogron są ogołocone z liści, o owocach nie wspominając, ale pracownicy winnicy właśnie podcinali pędy co też było interesujące. Natalia wkrótce poczuła się lepiej, pan prowadzący degustację ze swadą opisywał kolejne trunki i odpowiadał na wszystkie pytania. Dowiedzieliśmy się na przykład, że rocznie winnica produkuje 75 000 butelek, co przekłada się na 54 000 litrów boskich trunków, z których najbardziej znane jest chardonnay. Nam podszedł shiraz i z taką też butelką wróciliśmy do domu. Na chwileczkę wpadliśmy też do prywatnego muzeum, znajdującego się po przeciwnej stronie nasłonecznionego dziedzińca. Wystawa jednak dotyczyła ciała i anatomii, w pierwszej sali królowały pociągnięte fosforyzującą farbą szkielety lokalnych zwierząt, więc zrezygnowaliśmy z zagłębiania się w te wytwory wyobraźni współczesnych artystów - ja ze względu na piłkę, a Natalia ze względu na wcześniejsze słabe samopoczucie...

Następnie udaliśmy się do Healsville, naszej piwnej stacji nr 1 czyli do Białego Królika. Zwykle bywaliśmy tu w weekendy, kiedy jest mocno turystycznie, a w samej browarni ruch zamiera. Tym razem mieliśmy okazję popodglądać panów browarników przy ich ciężkiej robocie. Mnie rozbawił napis na furtce oddzielającej bar od browaru: Nie dokarmiać browarników i nie patrzeć im w oczy! Nie obyło się bez degustacji, która uszczęśliwiła Maćka.

Odwiedziliśmy też piekarnię Beechworth, gdzie obniżyliśmy średnią wiekową o dobre 10 latek, zamówliśmy pie Neda Kellego (słabo), croissant z szyneczką (lepiej) i quiche lorraine (morko i do Francji daleko), a następnie skoczyliśmy na drugą stronę do Innocent Bystander po mój ulubiony ekologiczny chlebek na zakwasie i wino musujące dla naszych gości. Było udanie i wielokulturowo, choć tzw polskie pączki w tym ostatnim miejscu zupełnie nie przypominają wytworów znad Wisły i Warty ;) A co było dalej, to opisałam wczoraj. Więc tymczasem trochę zdjęć.

takie oto ciekawe opakowanie do wina w TarraWarra (do rozważenia przez sistaAh)
elegancka degustacja z widokiem na ścianę z ubijanej ziemi, czyli co architekci lubią najbardziej
 Natalia i Maciej
 praca wre
 a widok jak zwykle zapierający
 Biały Królik a może niedźwiedź?
 po piwnej degustacji
 przy Marroondah Reservoir



Przygoda w Yarra Ranges

Dziś odnotowaliśmy najcieplejszy dzień lipca od niepamiętnych czasów - temperatura dochodziła do +23C, przy czym zaznaczmy jeszcze raz - nie jesteśmy w tej chwili w środku lata, ale w środku australijskiej zimy!
Skorzystaliśmy więc z tak pięknej pogody i ruszyliśmy wraz z naszymi gośćmi z Polski na szybką wycieczkę w kierunku Yarra Valley i jej cudownych winnic, Healsville i wreszcie Yarra Ranges. Dzień przebiegał bez zakłóceń, biegaliśmy w krótkich rękawkach, degustując trunki połowicznie (moja spiłkowana osoba oraz biedny kierowca musieliśmy wyłączyć się z zabawy), w Healsville skosztowaliśmy pysznego chlebka z winiarnio-pizzerii Innocent Bystander, mniej pysznego angielskiego paja z piekarni Beechworth i orzeźwiającego piwa z Białego Królika.

Następnie ruszyliśmy w kierunku Yarra Ranges NP, by naszym gościom pokazać prawdziwy australijski las, gdzie paprocie mają wielkość naszych dębów, a eukaliptusy wielkość...hm naszych nadajników telewizyjnych i radiowych. Jak to zwykle bywa przy takich anomaliach, około 15 pogoda zaczęła się załamywać i przyszedł wiatr - w głębokim lesie za bardzo się tego nie czuło, ale jak popatrzyliśmy na czubki drzew to wyglądało groźnie... właśnie znalazłam informację, że wiatr osiągał prędkość od 122 do 74 km/h w różnych rejonach Wiktorii.

U nas wiało pewno średnio, ale kiedy zaczęliśmy zjeżdżać w dół po kolejnym ostrym zakręcie czekała nas niespodzianka - zwalony w poprzek szosy wiekowy i ogromniasty eukaliptus, który musiał stracić kontakt z gruntem dosłownie minutę wcześniej! Przed nami stały bowiem w powoli tworzącej się kolejce raptem 3 auta - na początku wypasiony jaguar (hm, ten miał chyba najwięcej szczęścia), ciężarówka z otwartą naczepą wioząca płytki ceramiczne i uwaga - wózek widłowy - oraz biały holden. Podbiegliśmy obejrzeć drzewo, ja przy okazji zagadując właściciela ciężarówki czy może coś z tym zrobić. Odpowiedzią było wzruszenie ramion i stwierdzenie, że przecież toto ma 15 ton i nic się nie da zrobić. Przy pniu gromadzili się gapie z telefonami komórkowymi oraz grupa tradies (czyli na polski robotnicy fizyczni wszelkiej maści w kamizelkach ochronnych i traperkach). Po szybkiej naradzie dwóch panów przyniosło swoje standardowe wyposażenie samochodu, czyli piły łańcuchowe i zaczęła się zabawa! Z dużą fachowością i szybkością cięli pień na metrowe odcinki, a właściciel wózka widłowego okazał się naszym prawdziwym wybawcą przesuwając te pocięte kawały na pobocze drogi. Reszta panów odgarniała mniejsze kawałki i gałęzie, a na koniec główny odcinek pnia został przerolowany na bok, umożliwiając przejazd po jednym pasie. Cała operacja nie zajęła dłużej niż 25 minut!

Tak się zastanawiałam, jak by ta sytuacja wyglądała w Polsce. Dodam, że na Maroondah Highway, gdzie cała rzecz miała miejsce, nie za bardzo da się znaleźć drogę alternatywną i trwałe jej zablokowanie oznaczałoby dla nas wydłużenie wycieczki o dobrą godzinę. Tymczasem tego dnia miałam zaplanowaną wizytę z piłką w szpitalu i czas nas gonił... tak sobie myślę, że wszyscy staliby ze skrzyżowanymi rękami i czekali na przybycie odpowiednich służb. Tu sprawna ekipa zupełnie prywatnych i przypadkowych ludzi pozbyła się 15 tonowego problemu w niecałe półgodziny!

PS piłka ma się dobrze i przyjęła podręcznikową pozycję do rozpakowania ;)

 pierwsza narada
 nasi goście badają pień ;)
 bohater w wózku widłowym
 właściciel piły nr 1
 oraz piły nr 2
 pan z jaguara
 rolowanie...
ten kawał został na szosie bo wózek widłowy stanął dęba i panowie uznali, że przynajmniej do połowy droga jest przejezdna ;)


poniedziałek, 15 lipca 2013

Melbourne, Pellegrini's

Dziś uzupełniania wpisów ciąg dalszy. Jakiś czas temu z koleżanką Agi miałyśmy niewątpliwą przyjemność zagościć w progach Pellegrini's, najstarszego baru bistro w Melbourne. Przynajmniej według miejscowej miejskiej legendy. Bar znajduje się w centrum na Bourke Street, niedaleko Parlamentu, w sąsiedztwie niedawno otwartych szykownych restauracji i lekko snobistycznych księgarni. Odstaje lekko od bogatego otoczenia skromną, ale bardzo charakterystyczną witryną i wystrojem wnętrz niezmienionym od 1960 roku.

Agi przeprowadzała wywiad z jednym z włoskich właścicieli baru, niejakim Tristo, a ja do tego cykałam zdjęcia. Siedzieliśmy w tylnej części baru, nie przy długim frontowym kontuarze. Ta tylnia salka to właściwie już kuchnia połączona z jadalnią, gdzie za długim stołem można zupełnie przypadkowo biesiadować z ciekawymi ludźmi. Zostałyśmy hojnie poczęstowane Grenadiną, specjalnością zakładu oraz gnocchi w przepysznym sosie pomidorowym i lazagnią. Pora była już wieczorowa, więc na kawę i tak było za późno. A rozmowa właśnie o kawie sie toczyła, o jej znaczeniu i obecności w kulturze kulinarnej Melbourne, o plantacjach w dalekim Queensland, o wpływie wody i nasłonecznienia na kawowe ziarna, o sposobie podawania flat white, wreszcie o Europie, słonecznej Italii i pięknych polskich dziewczynach, które swego czasu zawojowały serce Tristo.

Przez cały czas trwania naszej rozmowy Tristo zrywał się, gestykulował, przekomarzał z włoskimi kucharkami, witał wylewnie stałych bywalców, szczypał w policzki dzieci, puszczał oczka do wybranych klientek, przecierał blaty, poprawiał fular i doprawdy trudno było za nim nadąrzyć mimo mojego jakże jasnego obiektywu. Cała sesja to ponad 150 zdjęć, ale dziś pomęczę Was zaledwie kilkoma. Było pysznie i do Pellegrini's wróciłam ostatnio na kawę ze znajomymi z Polski. W dzień lokal lekko blednie, jest jakby lekko przykurzony i senny, wieczorami z pełnym personelem i otwartą garkuchnią zmienia się w buzujący pozytywną energią właściciela mikroświat, w którym można ogrzać nie tylko żołądek, ale też serce.

 





wrzosowe pole reinkarnacja

Sporo czasu minęło od mojego ostatniego postu, pewno najstarsi górale już nie pamiętają, o co w ogóle chodziło i kto to czytał, ale oto nadchodzi wielka chwila odnowy, przemiany i powrotu - prawie rewolucja. Drodzy nieliczni czytelnicy, wracam.
Nasze życie w Melbourne w ciągu ostatnich kilku miesięcy było dość intensywne i wymagające, a dla mnie momentami wręcz ciężkie, ale oto dziś po raz ostatni poszłam do mojej obecnej - byłej pracy na małe konsultacje i przez najbliższy rok najprawdopodobniej moje życie ulegnie przeprojektowaniu i znaczącej zmianie... więc powrót do bloga będzie jego częścią. Na razie noszę z przodu dodatkowe 12kg, które już za miesiąc zamieni się w wymagającego mAlutkiego człowieczka i będzie ciekawie. Dopóki to nie nastąpi mam zamiar uzupełnić bloga o kolejne przygody z naszych ostatnich kilku miesięcy - a więc zaczynamy!

Dziś tematycznie będzie o Targach Dziecięco - Niemowlęcych, które odbyły się w moim ulubionym Royal Exhibition Building, gdzie już dwukrotnie byliśmy na targach ogrodniczych. Tym razem z racji piłki z przodu udaliśmy się sprawdzić, co piszczy w australijskim przemyśle okołodziecięcym. Targi dużo skromniejsze od tych ogrodowych, odbywały się jedynie na parterze pałacu wystawowego, wejście było zlokalizowane od strony Muzeum Melbourne, a pośrodku królowały samochody Volvo w ilości wprost absurdalnej. Okazało się, że Volvo jest głównym sponsorem imprezy jako marka wyjątkowo bezpieczna do przewozu latorośli. No cóż, każdy orze jak może.

Na końcu jednego skrzydła stała mała scena, gdzie odbywały się prezentacje dotyczące karmienia piersią, technik usypiania, radzenia sobie z depresją itp, a w przerwach między poważniejszymi wykładami na scenę wkraczała Peppa Pig z kobietą-dzieckiem w stroju jakby Pippi Pończoszanki i odwalały jakieś piosenki dla najmłodszych. Szał powszechny panował rónież obok, gdzie można było uzyskać autograf (!) odaz zdjęcie z Peppą. Dla nas jako stworzeń beztelewizyjnych i bezdzieciatych temat był zupełnie obcy, ale najwyraźniej już wkrótce za lat kilka może nam się diametralnie zmienić....

Oprócz tych głównych atrakcji było oczywiście mnóstwo małych stoisk i kramików mniej lub bardziej tematycznie związanych z główną linią imprezy. Chusty, poduchy ciążowe i do karmienia, ciuchy ciążowe, wózki, śliniaki, butelki, leki, filtry do wody i nawilżacze, kołyski, foteliki samochodowe, klocki Lego, zabawki, przewijaki, ubranka dla maluchów, drewniane klocki... do tego masa kobiet z mniejszymi lub większymi piłkami z przodu, z wózkami i nosidełkami oraz ich mniej lub bardziej rozwrzeszczaną zawartością. Napatrzyliśmy się na kobiety karmiące bez skrępowania i wymiotujące publicznie do otwartych koszy na śmieci, te umęczone i te wspierane przez troskliwych partnerów równie przejętych nową odpowiedzialnością. Było ciekawie choć po jakimś czasie z ulgą opuszczaliśmy zacne progi Królewskiego Budynku Wystawienniczego.

Z australijskich hiciorów wpadł w moje oczy tzw "swaddle" czyli dość ciasny śpiworek do spania dla noworodka, w którym na początek rączki są również ciasno ułożone przy ciele, a potem po jednej uwolnione i w końcu dziecko śpi luzem. Nie stosujemy wtedy żadnej kołdry ani kocyka co ma zapobiegać zagrożeniu SIDSem (Nagłej śmierci dziecka podczas snu). Nabyliśmy dwa takie śpiworki i będę Wam relacjonować jak działają w praktyce.

Relacji foto nie mam, bo gdzieś ją posiałam, ale za to będzie kilka zdjęć z tegorocznych targów kwiatowych i to też tematycznie, bo altanki dla dzieciaków:








środa, 6 marca 2013

Alfred czyli burdel na kółkach...

Ponieważ dziś sama spędziłam pół dnia w szpitalu (ale proszę nie martwcie się, to nic poważnego) to postanowiłam w końcu opisac nasze grudniowe doświadczenia z Alfredem, położonym za rogiem głównym szpitalem powypadkowym w Melbourne. Na co dzień odczuwamy bliskość Alfreda podczas niskich przelotów helikoptera dowożącego ofiary wypadków i części zamienne do nich, ale w grudniu zawitaliśmy w te zacne progi dzięki M, który tydzień przed wakacjami niefortunnie wbił się w ścianę grając w halową nogę.

Wbił się na tyle skutecznie, że postanowiliśmy zadbać o fachowy opatrunek obu nadgarstków. Pani na izbie przyjęć fachowo docisnęła biednemu M. zawieszkę identyfikacyjną do obolałego nadgarstka, a potem w ciasnym pokoju pełnym zagipsowanych obywateli czekaliśmy dobrą godzinę na przyjęcie. Lekarka z Irlandii obejrzała delikatnie obie ręce, przeprowadziła wywiad i skierowała nas na rentgen. Wynik zabrzmiał trochę jak wyrok: oba nadgarstki złamane, jeden skomplikowanie, potrzebna operacja i to być może już dziś. M został obsłużonyh morfiną, pobrano mu krew i położono w łóżku nr 1. Następnie okazało się, że lekarz już tego dnia nie zoperuje (dochodziła 11) więc mogliśmy spokojnie zjeść kanapki, napić się herbaty, a ręce zostały zagipsowane.

Rano wróciłam do kliniki ze świeżym ubraniem i popłochem w sercu po kiepsko przespanej nocy. M przebywał już w zupełnie innym miejscu, na łóżku nr 2. Jakoś go odnalazłam, dokonaliśmy porannej toalety, ale rozmowa się nie kleiła bo odjeżdżał po silnych lekach przeciwbólowych. Zapadła decyzja o przeniesieniu na inny oddział, przedoperacyjny i łóżko nr 3. Grupa rozbawionych młodych lekarzy przyszła na obchód i zaczeli od tego, że ręce chyba trzeba będzie operować. Zadałam im trzeźwe pytanie, czy widzieli rengten i rezonans, okazało się że nie. Za chwilę stali pochyleni nad monitorem z badaniami i wrócili do nas ze słowami: no tak, trzeba będzie operować.

Pożegnałam M i pognałam do pracy. Miałam być zawiadomiona telefonicznie kiedy operacja i jak poszło. Dzwoniłam co godzinę, więc wiem, że całość trwała dobre 3h. Wybudzony M był półprzytomny, ale udało mu się zwlec do toalety, gdzie spotkaliśmy dwa pająki i ogólny smród na maksa. Nakarmiłam M dosyć dobrze wyglądającym posiłkiem, na który składała się zupa gulaszowa, pieczeń z kurczaka ze słodkim ziemniakiem i groszkiem, herbata, sok i budyń. Poszłam do domu coś zjeść i gdy wróciłam po godzinie, M był już przeniesiony na inny oddział za rogiem i łóżko nr 4 w pokoju dwuosobowym. Ciężko było się doprosić o pomoc chociażby w podaniu wody pitnej no ale jakoś przetrwaliśmy. Pojawił się lekarz i oświadczył, że zapadła decyzja o przeniesieniu M na inny oddział i łóżko nr 5....Po pół godzinie pojawił się szalony sanitariusz, który przy wyjeżdżaniu z pokoju stratował kilka mebli, potem walił łóżkiem z M o wszystkie napotkane po drodze rogi, następnie rozpędzał się tak, że musiałam za nim biec żeby nadążyć i ostro hamował przy zakrętach, które jednak były. Znaleźliśmy się w innym budynku, na nowym oddziale udekorowanym bombkami na wysokości przejeżdżającego wózka. To był prawdziwy cud, że po naszym rajdzie wszystkie bombki ocalały!

M spędził kolejną noc w szpitalu, a ja niespokojną w domu. Następnego dnia po południu mogłam już go odebrać. W międzyczasie nie udało nam się ani razu pogadać z lekarzem, ani tzw prowadzącym, ani operującym. Nie wiadomo było co zrobili i jakie są rokowania na przyszłość. Pacjent żyje, znaczy się, jest ok. Na szczęście wydobyliśmy płytę CD ze wszystkimi badaniami i w domu mieliśmy co analizować. Trzy płytki, bolce i śruby....Święta mieliśmy zatem domowe i po moich wysiłkach kulinarnych jakby nawet polskie. A żeby nie było nudno, wrzucam kilka fot ze świątecznego Melbourne.