poniedziałek, 21 listopada 2011

Melbourne, projektowanie dla artystów i gwiazd rocka...

Jakiś czas temu udaliśmy się z Julianem i Joanną, architektami zza wód, na wykład, sponsorowany przez miesięcznik Houses, pod wdzięcznym tytułem: Projektowanie domów dla gwiazd rocka i artystów. Liczyliśmy, że to ciekawe wydarzenie z granicy świata blichtru i sztuki projektowania pozwoli nam sprostać wyzwaniom, jakie stawia praca w tym ponad 3mln mieście. Sponsorowanie sponsorowaniem, ale za wykład trzeba było zapłacić 20 baksów, więc na widowni zamiast gromady studentów zobaczyliśmy wesołe grupki pań po 40. oraz całkiem dojrzałych architektów w modnych okularkach i stalowo szarych koszulkach z laptopami na ramieniu. No cóż, przynajmniej było śmiesznie!

Wykład składał się z dwóch części i opowiadał historię współpracy dwóch architektów z odpowiednio: gitarzystą zespołu rockowego Violent Femmes, Brianem Ritchie oraz artystą, na którego wystawie byliśmy w październiku, Callumem Mortonem. Odsyłam do wpisu sprzed miesiąca, kiedy to opisywałam Heide Museum i właśnie wystawę Calluma, który działa trochę na pograniczu architektury i popartu. Ciekawa byłam, jak taki człowiek żyje i czy jego artystyczna dusza hmmm znajduje odzwierciedlenie w jego własnym domu. Okazuje się, że jaki artysta, taka dusza i taki też dom... Ale po kolei.

Pierwsza część wykładu opisywała przepięknie położony dom na odludziu, w Tasmanii, na wielkiej działce z dostępem do morza. Wyobraźcie sobie łagodną piaszczystą plażę, dalej karłowaty busz i lekkie wzgórze porośnięte trawą. Szczęśliwie pierwszą decyzją architekta Stuarta Tannera (uwaga, dom znajduje się w zakładce: Arm End House) było zostawienie naturalnego charakteru działki, uniknięcie wykarczowania drzewek w celu uzyskania lepszego widoku na Ocean i ukrycie posiadłości przed ciekawskimi oczami spacerowiczów. Sam Brian Ritchie okazał się bardzo barwną i zabawną postacią, opowiadał w interesujący sposób, jak znalazł architekta, jak nawiązywała się między nimi nić porozumienia, jak dawali koncerty robotnikom na budowie, żeby wprowadzić dobry nastrój przed naradą, ogólnie wesoło z autentycznymi zdjęciami, na których architekt gra na prymitywnym flecie, a klient wtóruje mu na bębnach... do tego kilka zupełnie śmiesznych dowcipów sytuacyjnych, kiedy to Stuart z zapałem opowiadał o projektowaniu klamki do drzwi wejściowych, tak by służyła wysokiemu Brianowi i jego niskiej azjatyckiej żonie, na które Brian odpowiada krótkim: a i tak zawsze korzystamy z drzwi kuchennych;) Jednym słowem dobra atmosfera plus rzeczywiście interesujący projekt, w którym liczył się każdy detal.

Drugi przypadek to wspomniany wcześniej Callum Morton i projektujący dla niego dom w St Kildzie Chris de Campo. Callum okazał się spokojnym facetem schludnie ostrzyżonym i ubranym, co mnie specjalnie nie zdziwiło, bo jego sztukę można określić mianem konceptualnej i korzystającej z tego, co inni już dawno wymyślili, a on jako artysta bierze i przetwarza, opowiadając swoją historię na kanwie cudzego pomysłu. Chris z kolei nie był najlepszym mówcą, więc ta część wykładu była dosyć nudna i mało zabawna. Inspiracją był w tym wypadku dom własny architekta, który wydał mi się dziwnie znajomy. Lekko załamana ceglana fasada na małej działce została tym razem dostosowana do działki Calluma, na której powstał dom-twierdza-bunkier o zdyscyplinowanej fasadzie i funkcjach ubitych do granic wytrzymałości. Nieliczne instalacje artysty w białych wnętrzach z ekstrawaganckim akcentem w postaci drewnianego sufitu świadczyły o orginalności tego miejsca. Dla mnie było to trochę mało, spodziewałam się większych fajerwerków po teoretycznie czołowym artyście australijskim. Natomiast muszę przyznać, że dom własny architekta robi na mnie dobre wrażenie (znajdziecie go na jego stronie w zakładce: Our Own Place), tym bardziej, że dwa tygodnie temu odkryłam, że znajduje się 3 domy od naszego własnego gniazdka! Może dlatego, że tak rzadko widzę go pod odpowiednim kątem, nie skojarzyłam go ze zdjęciem pokazywanym na wykładzie. Szybko więc uzupełniłam braki kilkoma fotami, które prezentuję Wam poniżej:

 dom Chrisa de Campo z oddali
 i pod kątem, jaśmin na dole pachnie nieziemsko, kiedy rano idę do parku biegać
 i od d strony
 detal rury spustowej i przelewu - hm, w RP by nie przeszło...
i jeszcze detal frontu z dynamicznym zygzakiem, o dziwo ustawienie tych czterech belek daje przyzwoity cień o porze największego nasłonecznienia fasady





sobota, 12 listopada 2011

Brisbane, queenslandery stare i nowe

Dzisiejszy wpis - ktoś może mi zarzucić spolszczanie nazwy mieszkańca stanu Queensland lub jakieś słowotwórstwo z pogranicza nowej rasy psów i niewiadomoczego, a tymczasem chodzi o zupełnie prawidłowy termin architektoniczny na opisanie wyrazistej formy domów budowanych na terenie Queensland od początku lat 40. XIX wieku aż po dzisiaj. Cechy charakterystyczne stylu to oczywiście wyniesiona kondygnacja mieszkalna na palach (celem uniknięcie podtopień i powodzi), jedno bądź dwa drewniane piętra z werandami i krużgankami dookoła lub co najmniej z dwóch stron, oraz dosyć szeroki kopertowy dach o łagodnym spadku. Dodajmy do tego dużą ilość drewnianych ozdobników, ładną ciesiołkę jakby powiedział pan Maciek T i do tego sensownie dobrane kolory i oto mamy pełnokrwistego queenslandera. Pełny opis w języku obcym znajdziecie tutaj: http://en.wikipedia.org/wiki/Queenslander_%28architecture%29

Nam się te domy szalenie podobają i mówiąc szczerze, są sensowniejsze niż wiktoriańskie i edwardiańskie glizdowate domki w Melbourne. Po pierwsze, zbliżony do kwadratu kształt daje możliwość sensowniejszego podziału funkcjonalnego wnętrza, po drugie dom taki ma zaprojektowane wszystkie cztery elewacje z taką samą uwagą, nie wspominając o dachu czyli elewacji piątej. Tymczasem w Wiktorii liczy się przeważnie tylko to co od frontu, wąska werandka na 5m szerokości z koronką zadaszenia, potem długi ciemny korytarz z niedoświetlonymi sypialniami / łazienkami / schodami po jednej stronie i na końcu salon z kuchnią, od tyłu garaż, syf, grzyb i malaria, dachy i daszki dokładnie oddające jak stryj ze szwagrem dom rozbudowywali o kolejne pomieszczenia, zabierając światło tym bardziej centralnym. Potem taki dom zostaje sprzedany nowym młodym dobrze zarabiającym, którzy przychodzą po poradę do architekta, a ten ostatni może się jedynie podrapac po przeważnie łysej już czaszce i zaproponować wyburzenie 60% tego całego bałaganu. W Queenslandzie chyba mniej się dzięki temu przebudowuje, natomiast jest sporo budynków całkiem nowych, które uciekają od pięknej tradycji budowania na palach i wprowadzany jest styl bardziej międzynarodowy, z wejściami, garażami i sypialniami w parterach i rozbudowaną częścią dzienną na piętrze - głęboko zadaszony taras / weranda na tej kondygnacji nawiązuje poniekąd do tradycji, ale jednak całość ma już zupełnie inny charakter. A teraz kilka przykładów z naszej kilkudniowej wycieczki:

 stary typowy lekko zaniedbany queenslander
 nasze mieszkanie przez 3 dni
 nowa wersja tego samego
 wypasiona wersja nadmorska
 i wariacja na temat

a może poszalejemy z daszkiem? buuu

środa, 9 listopada 2011

Brisbane, kolory i wzory...

Dziś będzie o kilku drobnych detalach, które nas w Brisbane powaliły i spowodowały, że to miasto jakoś się wyróżnia spośród dotychczas przez nas odwiedzonych. Po pierwsze już w drodze z lotniska do naszego b&b zauważyliśmy niesamowite, lilaróżowe drzewa w pełnym rozkwicie, które ozdabiały parki, skwery, ale też zupełnie nieciekawe ulice i zakątki miasta. Trafiliśmy akurat na czas kwitnienia drzewa o egzotycznej nazwie Jacaranda, kompletnie niespotykanego w Melbourne, ani tym bardziej w Rzeczpospolitej. Liście są drobne i przypominają akację amerykańską, cała sylwetka przypomina polską akację, no ale już kwiatostany są obłędne i z daleka drzewa goreją fioletem. Kilka fotek poniżej. Miejscowi dezajnerzy i architekci dość często nawiązują do tego lokalnie popularnego gatunku drzewa, widzieliśmy więc lilafioletowe ściany oporowe, elewacje, murki i akustyczne obudowy autostrad. Nie było to bardzo nachalne, ale jeżeli tendencja się utrzyma, może się zrobić lekko niebezpiecznie.

Drugą ciekawą tendencją Brisbane jest stosunkowo niewielka ilość grafiti w centrum, które w sposób bardzo zdyscyplinowany ogranicza się do stacji przekaźnikowych elektrycznych i telefonicznych, za to ten zwykle niezbyt przyjemny a obowiązkowy miejski mebel zamienia się w małe dzieło sztuki. Wydaje mi się, że pomysł godny naśladowania na drugiej półkuli!

Trzecią interesującą architektonicznie rzeczą była duża ilość zadaszeń w samym centrum miasta, wiadomo że klimatycznie w Brisbane słońce jest wyjątkowo niebezpieczne i uciążliwe, ale widać, że ciężkie pieniądze zostały wrzucone w totalne formalne i konstrukcyjne szaleństwo. Mnie się to podoba, może dlatego że z pozycji turysty mogę te formy podziwiać, zrobić im zdjęcie i odpocząć w ich zbawiennym cieniu. Może gdybyśmy byli rodowitymi Brisbańczykami, a struktury zostałyby postawione z naszych podatków, ocenialibyśmy je inaczej. Myślę, że tzw mała architektura miejska konsekwentnie wprowadzana dodaje miastu sporo uroku i można ją przyrównać do pikantnej przyprawy dodającej smaku dobremu daniu ;)

 pierwsze spotkanie z Jacarandą
 i transformatorem
 mała architektura
 dyskretny fiolet zjazdu do tunelu pod ratuszem
 zadaszamy
 i transformujemy
a tu usiadła ważka czyli zejście do przejścia podziemnego...

wtorek, 8 listopada 2011

Brisbane miasto sztuki.

Znajomi uprzedzali nas, że Brisbane to dziura, w której niewiele się dzieje, w której trudno o pracę itd itp, ale jakoś ciężko w to uwierzyć, by w 2 milionowym mieście rzeczywiście panował taki marazm.... na szczęście miasto pozytywnie nas zaskoczyło, bo już pierwszego dnia trafiliśmy na dużą przeglądową wystawę fotografii Henri Cartier-Bressona w Queensland Art Gallery. Muszę przyznać, że bardzo lubię prace tego pana i kiedyś miałam pokój obwieszony jego pocztówkami, a teraz spędziliśmy w zaciszu wystawy dobrą godzinę. Wstęp do galerii jest darmowy, tak samo jak w melbourniańskim NGV, natomiast wystawy czasowe, przeważnie ściągane z Europy, potrafią już słono kosztować. Cartier był jednak dwa razy tańszy niż wiedeńska secesja w NGV, która była pokazywana dobre cztery miesiące bez przerwy przy nieustającym tłumie zwiedzających. Aż się chciało powiedzieć litości, pokażcie wreszcie coś innego!

Wracając do Brisbane, sam budynek galerii jest ciężkim betonowym klocem o niesamowicie lekkim wnętrzu, który przysiadł w dzielnicy South Brisbane, otoczony z jednej strony Operą - Queensland Performing Art Centre, a z drugiej nieco młodszymi braćmi, czyli Biblioteką - State Library of Queensland i Gallery of Modern Art - GoMA (rocznik 2006). Wszystkie cztery miss gracji i elegancji zajmują długi pas wybrzeża rzeki Brisbane i stanowią niezłą podstawę do zadumy nad przemijalnością trendów w architekturze XX i XXI wieku... Opera i Muzeum mają podobne, betonowo-klocowate formy, Biblioteka jest ich lżejszym przeszklonym wydaniem, a GoMa udaje ogrodowy pawilon z szerokim zadaszeniem, oczywiście powiększony x4. Więcej o architekturze obiektów możecie poczytać tu: http://qag.qld.gov.au/about_us/architecture i tu: http://www.slq.qld.gov.au/about/bdg

Galeria zachwyciła mnie swoim prostym, napełnionym światłem wnętrzem, z płytkimi sadzawkami delikatnie szemrzącej wody, ładnie zorganizowaną ekspozycją, kącikami czytelniczymi i kawiarnią z boku. Poniżej kilka fotek z wnętrza, które mam nadzieję także Wam się spodoba. I muszę przyznać, że cztery obiekty było nie było poświęcone szeroko pojętej kulturze i sztuce zrobiły na mnie bardzo dobre wrażenie. Kolejnego dnia trafiliśmy jeszcze na bardziej offowe centrum sztuki współczesnej http://www.ima.org.au/pages/home.php w starym magazynie w Fortitude Valley, a następnie do elektrowni tramwajów wodnych http://www.brisbanepowerhouse.org, również przekształconej w centrum sztuki i rozrywki zdecydowanie wysokiej na samym wybrzeżu rzeki w New Farm. Oba obiekty godne zwiedzenia i obfotografowania, zarówno z wierzchu jak i w środku, moja skromna relacja poniżej. W efekcie wychodzi na to, że Brisbane powoli dogania artystycznie Melbourne i zadufani w sobie mieszkańcy naszego miasta powinni co najmniej dwa razy przemyśleć, zanim stwierdzą, że to kulturalna pustynia;)

 mała makieta całego założenia w South Brisbane, na pierwszym planie GoMA
 biblioteka miejska, zdjęcie zewnętrzno-wewnętrzne
 Queensland Art Gallery
 tamże
 i w drugą stronę
 i na zewnątrz
 a to już Institute of Modern Art
 tamże
 detal w środku
i bardzo ciekawe Brisbane Powerhouse
 środek robi wielkie wrażenie
 część barowa od strony rzeki tamże
 i jeszcze detal wejściowy, polecam!

poniedziałek, 7 listopada 2011

Brisbane, miasto nad rzeką

W ostatni poniedziałek, jednym z pierwszych lotów Quantasu po zawieszeniu broni między związkami zawodowymi a zarządem, wróciliśmy z kilkudniowej wycieczki po Brisbane i okolicach, którą mój M. postanowił zorganizować z okazji moich hmmm 18 urodzin;) Było pięknie, bo po pierwsze o dobrych kilka stopni cieplej niż w Melbourne, po drugie, obyło się bez żadnych nieprzyjemnych przygód, po trzecie idealnie omineliśmy quantasową zawieruchę, by trzy dni później dostać od nich list z przeprosinami i zapewnieniem, że w ramach zadośćuczynienia otrzymamy dodatkowe, darmowe bilety w dwie strony na terenie Australii i Nowej Zelandii! Na razie wstrzymaliśmy się z otwieraniem szampana, bo mimo tego, że lecieliśmy w dniu rozpoczęcia uziemienia floty, a wracaliśmy w dniu jej ponownego uskrzydlenia, cała akcja miała zerowy wpływ na naszą podróż, no może poza tym, że nieco się denerwowaliśmy w trakcie, jak to przyjdzie nam wracać...

Brisbane w porównaniu do Melbourne wydało nam się nieco prowincjonalne, może dlatego, że nie ma tylu olbrzymich parków i terenów sportowych w samym centrum, samo CBD jest sporo mniejsze, mieszkańców dwa razy mniej bo raptem 2 mln, ale chyba trochę nam się poprzeczka za wysoko podniosła, bo jednak w porównaniu z Warszawą to całkiem nieźle zorganizowana metropolia!

Brisbane jest zdecydowanie bardziej miastem nad rzeką niż Melbourne, głównie ze względu na jej szerokość i meandrowatą ścieżkę pomykania przez miasto.  Rzeka zwie się nomen omen Brisbane River, tak żeby wszystkie dzieciaki mogły mieć piątkę z geografii. Artystycznie miasto trzyma się zadziwiająco nieźle, ale o tym napiszę innym razem. Najgorzej jest tu chyba gastronomicznie, bo jednak Melbourne pod kątem obfitości i różnorodności knajp i knajpeczek na razie góruje na tym kontynencie. Po pierwszym dniu byliśmy troszkę rozczarowani, ale w dniu wylotu trafiliśmy do bardzo fajnych dzielnic i zdanie nam się zmieniło - polecam gorąco Fortitude Valley i New Farm.

Geograficznie i turystycznie Brisbane też usadowiło się całkiem korzystnie, od północy granicząc z Sunshine Coast i pięknymi szerokimi plażami z drobnym piaskiem i wydmami jak znad Bałtyku, a od południa z Golden Coast, czyli bardziej komercyjnym rajem surferów z roztańczonymi wieżowcami strzegącymi wybrzeża, tudzież  posiadaczy stylowych willi z bezpośrednim parkowaniem wypasionych jachtów w kanałach na tyłach posesji... dla każdego coś miłego.

Wracając do Brisbane i stosunku miasta do rzeki, myślę, że nasza Warszawa mogłaby się wiele nauczyć w jaki sposób rzekę umiejętnie wykorzystać, otoczyć wianuszkiem autostrad, jak zarobić na rzecznej turystyce i transporcie w wydaniu zgoła nieazjatyckim, wreszcie jak ucywilizować i przyjemnie uczłowieczyć. Na dowód kilka fotek:

nasz pierwszy widok na rzekę, w kierunku Victoria Bridge
 tak, to na pierwszym planie to autostrada na wodzie ;)
 dalszy ciąg autostrady plus Kurilpa Bridge
a to już nasza nieulubiona restauracja Jaspisowy Budda plus kolejny, chyba największy Story Bridge
jeden z licznych queenslanderskich tramwajów wodnych
 Story Bridge od drugiej strony z widokiem na CBD
a to już bardziej prywatne wykorzystanie rzeki - domostwa w dzielnicy prawdopodobnie Norman Park widziane z centrum Brisbane Powerhouse, o czy będzie później...