środa, 6 marca 2013

Alfred czyli burdel na kółkach...

Ponieważ dziś sama spędziłam pół dnia w szpitalu (ale proszę nie martwcie się, to nic poważnego) to postanowiłam w końcu opisac nasze grudniowe doświadczenia z Alfredem, położonym za rogiem głównym szpitalem powypadkowym w Melbourne. Na co dzień odczuwamy bliskość Alfreda podczas niskich przelotów helikoptera dowożącego ofiary wypadków i części zamienne do nich, ale w grudniu zawitaliśmy w te zacne progi dzięki M, który tydzień przed wakacjami niefortunnie wbił się w ścianę grając w halową nogę.

Wbił się na tyle skutecznie, że postanowiliśmy zadbać o fachowy opatrunek obu nadgarstków. Pani na izbie przyjęć fachowo docisnęła biednemu M. zawieszkę identyfikacyjną do obolałego nadgarstka, a potem w ciasnym pokoju pełnym zagipsowanych obywateli czekaliśmy dobrą godzinę na przyjęcie. Lekarka z Irlandii obejrzała delikatnie obie ręce, przeprowadziła wywiad i skierowała nas na rentgen. Wynik zabrzmiał trochę jak wyrok: oba nadgarstki złamane, jeden skomplikowanie, potrzebna operacja i to być może już dziś. M został obsłużonyh morfiną, pobrano mu krew i położono w łóżku nr 1. Następnie okazało się, że lekarz już tego dnia nie zoperuje (dochodziła 11) więc mogliśmy spokojnie zjeść kanapki, napić się herbaty, a ręce zostały zagipsowane.

Rano wróciłam do kliniki ze świeżym ubraniem i popłochem w sercu po kiepsko przespanej nocy. M przebywał już w zupełnie innym miejscu, na łóżku nr 2. Jakoś go odnalazłam, dokonaliśmy porannej toalety, ale rozmowa się nie kleiła bo odjeżdżał po silnych lekach przeciwbólowych. Zapadła decyzja o przeniesieniu na inny oddział, przedoperacyjny i łóżko nr 3. Grupa rozbawionych młodych lekarzy przyszła na obchód i zaczeli od tego, że ręce chyba trzeba będzie operować. Zadałam im trzeźwe pytanie, czy widzieli rengten i rezonans, okazało się że nie. Za chwilę stali pochyleni nad monitorem z badaniami i wrócili do nas ze słowami: no tak, trzeba będzie operować.

Pożegnałam M i pognałam do pracy. Miałam być zawiadomiona telefonicznie kiedy operacja i jak poszło. Dzwoniłam co godzinę, więc wiem, że całość trwała dobre 3h. Wybudzony M był półprzytomny, ale udało mu się zwlec do toalety, gdzie spotkaliśmy dwa pająki i ogólny smród na maksa. Nakarmiłam M dosyć dobrze wyglądającym posiłkiem, na który składała się zupa gulaszowa, pieczeń z kurczaka ze słodkim ziemniakiem i groszkiem, herbata, sok i budyń. Poszłam do domu coś zjeść i gdy wróciłam po godzinie, M był już przeniesiony na inny oddział za rogiem i łóżko nr 4 w pokoju dwuosobowym. Ciężko było się doprosić o pomoc chociażby w podaniu wody pitnej no ale jakoś przetrwaliśmy. Pojawił się lekarz i oświadczył, że zapadła decyzja o przeniesieniu M na inny oddział i łóżko nr 5....Po pół godzinie pojawił się szalony sanitariusz, który przy wyjeżdżaniu z pokoju stratował kilka mebli, potem walił łóżkiem z M o wszystkie napotkane po drodze rogi, następnie rozpędzał się tak, że musiałam za nim biec żeby nadążyć i ostro hamował przy zakrętach, które jednak były. Znaleźliśmy się w innym budynku, na nowym oddziale udekorowanym bombkami na wysokości przejeżdżającego wózka. To był prawdziwy cud, że po naszym rajdzie wszystkie bombki ocalały!

M spędził kolejną noc w szpitalu, a ja niespokojną w domu. Następnego dnia po południu mogłam już go odebrać. W międzyczasie nie udało nam się ani razu pogadać z lekarzem, ani tzw prowadzącym, ani operującym. Nie wiadomo było co zrobili i jakie są rokowania na przyszłość. Pacjent żyje, znaczy się, jest ok. Na szczęście wydobyliśmy płytę CD ze wszystkimi badaniami i w domu mieliśmy co analizować. Trzy płytki, bolce i śruby....Święta mieliśmy zatem domowe i po moich wysiłkach kulinarnych jakby nawet polskie. A żeby nie było nudno, wrzucam kilka fot ze świątecznego Melbourne.





niedziela, 3 marca 2013

lato w mieście...

jest bardzo leniwe, tak leniwe że zamiast pisać bloga i robić ciekawe zdjęcia człowiek cywieje i obrasta w tłuszcz... czasem również ma przygody i nieoczekiwane zwroty akcji jak my z M na progu naszego grudniowego urlopu... w wyniku których ląduje w szpitalu na kilka dni lub ma zamiar wylądować za jakiś czas.... a jednak wszystko co złe za nami, a wszystko co dobre, nowe i dodające nadziei na przyszłość przed nami. Na razie brzmi tajemniczo, ale powoli będzie się wyjaśniać w kolejnych postach, a nasze przygody z grudnia też postaram się opisać jak emocje opadną ;)

Tymczasem mała relacja z przymusowego lata w mieście, które stało się naszym udziałem. Upały w tym roku były spore, w sumie przesiedzieliśmy na chacie i w jej okolicach 7 tygodni, ja trochę podróżowałam, zwiedzaliśmy nieznane jeszcze dzielnice, uczestniczyliśmy w drobnych wydarzeniach kulturalnych i towarzyskich, a dni przeciekały nam przez palce... Było sporo czytania, oglądania nowych i starych seriali, snucia planów i wizji. W styczniu otrzymaliśmy PR, czyli prawo stałego pobytu. Umożliwia nam to swobodne zmienianie pracodawcy i miejsca pobytu. No więc być może szykują się zmiany. Ale tymczasem jesteśmy w pięknym Melbourne i w nim jeszcze pozostaniemy czas jakiś.

A teraz zajrzę z Wami do mojej letniej miejskiej kolekcji i zwiedzimy Docklands, nową dzielnicę biurową, która wciąż się buduje i rozbudowuje na miejscu dawnych portów. Byliśmy tam z M w pewne słoneczne sobotnie popołudnie, oprócz nas nie było żywej duszy, także śmiało pobawiliśmy się na najwęższym placu zabaw w mieście i powygłupialiśmy na elementach małej architektury, która to - mała architektura - zaczyna być moją pasją i żywym zainteresowaniem związanym ze sprawami zawodowymi.