niedziela, 26 sierpnia 2012

Ivanhoe, szukanie wiosny

Poranne promienie słońca wyciągnęły nas dziś w teren i po zjedzeniu słusznej porcji wczorajszej szarlotki ruszyliśmy w kierunki Ivanhoe, na linii kolejki do Eltham i jeszcze wciąż w pierwszej strefie jej działania. Cała podróż zajęła nam około 45 minut od wyjścia z domu, ale jak na standardy Melbourne to całkiem mało. Dzień był piękny, słoneczny, choć nie zabrakło kilku chmurek, które trzy godziny później zamieniły się w całkiem poważne chmurzyska ułatwiając nam decyzję o powrocie do domu.

Ivanhoe leży niedaleko Heidelbergu, w którym znajduje się opisywane wcześniej przeze mnie muzeum sztuki w miarę współczesnej ( a przynajmniej nie starszej niż dwudziestowiecznej Heidi. Terytorialnie należy do City of Banyule, czyli w wolnym tłumaczeniu do Banialuki, a na aborygeński po prostu Miasta Wzgórza ;) Natomiast niedaleko kolejki znajduje się wspaniały budynek ratusza Heidelbergu, wybudowany w 1937 roku dla dwuletniego wówczas City of Heidelberg. Wcześniej Heidelberg był hrabstwem, założonym w 1871 roku, po przekształceniu Towarzystwa Drogowego Heidelbergu, które było pierwszą formą władzy regionalnej w Wiktorii.

Okolica jest bardzo malownicza, zielone wzgórza ze starymi zabudowaniami tonące w ogrodach, w dole duży park urządzony w dolinie rzeki Yarry. Tereny sportowe, golfowe, do centrum jedynie 10km, nie dziwne więc że mieszkają tu ludzie, którym powodzi się lepiej niż średniej krajowej. Mnie zachwyciły ogrody, piękne i bardzo zróżnicowane, gdzie gatunki europejskie przenikają się z lokalnymi, wszystko wydaje się rosnąć w niewymuszony sposób, bo tutejszy klimat jest naprawdę idealny - trochę deszczu, dużo słońca, umiarkowane zmiany no i tylko czasami spadnie grad jak w zeszły piątek ;) a teraz zdjęcia:

 cału art-decowski ratusz prezentuje się imponująco
 wejście do Ivanhoe Hall
 piękna ceglana robota
 wiosna?
 pączki niskokaloryczne
 forsycje pachną jak w Polsce
 swojskie rumianki
 pracowita niedziela
 nieco egzotyki
szczyty delikatności

środa, 22 sierpnia 2012

Melbourne, SaturdayInDesign

W zeszły piątek i sobotę odbyło się już po raz dziesiąty w Melbourne dezajnersko - towarzyskie wydarzenie pod wiele mówiącym tytułem Saturday In Design. Na czym ono polega? Do akcji włączają się wszelcy wytwórcy i handlarze towarami, którymi można dom wykończyć, wypełnić i przyozdobić. Naturalnie tylko tacy, którzy jadą na koniku tzw designu i uważają, że ich produkty nie są zwykłymi meblami, kranami, dechami podłogowymi czy obiciami meblowymi, ale wyrazem stylistycznej estetyki i lajfstajlu potencjalnych nabywców i promotorów.

Swoją ofertę kierują głównie do projektantów wnętrz i architektów, ale całe rzesze australijczyków, którzy kiedyś chcieli lub próbują zostać tzw dezajnerami ciągna jak muchy do miodu. Nie bez znaczenia jest to, że prawie wszystkie salony oferują darmowe drinki, wyżerkę w postaci mniej lub bardziej wyrafinowanych bufetów oraz oczywiście katalogi i pakiery promocyjne z plastikowymi długopisami, magnesami na lodówkę, gadżeciarskimi linijkami, okularami i usb. Dla każdego coś miłego i to jedynie za cenę rejestracji i noszenia przez dwa dni głupawej plakietki, skanowanej na wejściu do przybytków stylu i dobrego gustu.

Ja obeszłam całe wydarzenie trochę bokiem, buntując się przeciw plakietkom i rejestracjom. Namówiona przez J. wzięłam udział w małym konkursie na umywalkę wzorowaną na twórczości Zahy Hadid. Dzielnie doniosłam ją do właściwego salonu w piątkowe popołudnie, by trafić na bankiet połączony z promocją nowych produktów firmy Roca i wyżerką w postaci paelli z owocami morza serwowaną w nagrodę po wysłuchaniu dosyć nudnej prelekcji. Tramwaj był pełen rozbawionych i oplakietkowanych dezajnerów, którzy po wstępnych drinkach jechali do miasta na szoty i wieczorne szaleństwo. W sobotę ruszyłam do salonów na ostatnie dwie godziny ich otwarcia, głównie by złapać charakter imprezy na fotach, pobrać trochę katalogów i upić się jedynie wciągając powietrze wydychane przez nieźle zbąblowanych uczestników imprezy. Na pewno trzeba docenić edukacyjny wymiar imprezy, ale pod koniec miałam wrażenie, że patrzę na stado baranów, które dla kolejnego zeskanowania, kieliszka wina czy torby z gadżetami w nerwowym tempie przemieszcza się po miejscowych zagłębiach sklepów z wyposażeniem wnętrz.

Przy okazji trafiłam na polski akcent w postaci nowej linii mebli zaprojektowanych przez Alexandra Lotersztajna, który z dużym sukcesem działa jako wschodząca gwiazda w Sydney, a którego mama prowadzi mały pensjonat w polskich górach. Meble przyzwoite ale nie powalające na kolana. Ale warto odwiedzić jego stronę, są tam rzeczy całkiem ciekawe: http://derlot.com/

instalacja w Space przygotowana przez studio Hassel
minikonkursy i pseudo artystyczne instalacje - niektóre ciekawe
 festiwalowe torby wypełniane gadżetami
 nastrój bankietu panował wszędzie
 instalacja balonowa w Space
 wino królowało, ale był też punch, piwo i mini drinki
 Lotersztain prezentuje się właśnie tak
a to impresja dla tych, co lubią czytać ;)




niedziela, 12 sierpnia 2012

OHM 2012, Harry Seidler dla Shella

Dziś już chyba ostatni wpis w ramach Open House Melbourne, w mieście budzi się wiosna i czas na radośniejsze wpisy i relacje z innych miejskich wydarzeń, jak chociażby Międzynarodowy Festiwal Filmowy, na którym Polska była reprezentowana jednym shortem spośród ponad 400 filmów, a szkoda.

Mowa będzie o biurowcu zaprojektowanym przez Harrego Seidlera dla firmy Shell w latach 1985-89, popularnie zwanym kiedyś Shell House, dziś przemianowanym na 1 Spring Street. O Harrym pisałam wcześniej w ramach zwiedzania w Sydney domu, który zaprojektował dla swojej matki i który stał się ikoną modernizmu australijskiego (Rose Seidler House). Sam biurowiec mieści się na bardzo wyeksponowanym miejskim narożniku, właściwie działa jak flanka dla całego CBD, strzegąc zespołu wysokich budynków w centrum przed drzewami z Fitzroy Gardens i koleją, która z południowych i wschodnich dzielnic tutaj podjeżdża pod FedSquare.

Harry Seidler pochodził z dobrej żydowskiej wiedeńskiej rodziny, z którą uciekał przed nazistami w 1938 roku, najpierw do UK, potem internowany i przeniesiony do Kanady, kilka lat studiował w Stanach pod okiem Waltera Gropiusa, Alvara Aalto, Oscara Niemeyera, by wymienić tylko kilku. W Australii wylądował w okolicach 1948 roku, by w pierwszej kolejności zaprojektować właśnie dom dla mamy Rose. W sumie Harry jest autorem 180 budynków i to nie tylko w Australii, ale tak egzotycznych miejscach jak Meksyk czy HongKong. O ile dom dla Rose jest przykładem małego budynku-ikony, gdzie każdy detal jest dopracowany z wielką starannością, a całość bryłowo ma po prostu genialne proporcje, o tyle późniejsze realizacje Seidlera są już drapaczami chmur, realizacjami dla największych świtowych korporacji.

I właśnie przykładem takiej późnej realizacji jest budynek dla Shella, sam w kształcie muszelki, co wydaje mi się lekko postmodernistycznym pomysłem, ale w sumie nie do odczytania z poziomu ulicy, można to odkryć jedynie posługując się google maps. Dzięki temu budynek zyskał dużo miękkości i dobrą ekspozycję wnętrz na naturalne światło. Nie jest bowiem wypełnieniem działki kubaturą po bandzie, ale zaprojektowanym z głową budynkiem, który ma swoje przedpole z ekspresyjną rzeźbą, a nawet mały schowany ogródek od strony Flinders Street. Dzięki przewężeniu wewnątrz uzyskujemy unikalną w takich budynkach przestrzeń szerokości około 10m, w której można popatrzeć i na południe w stronę morza i na północ w kierunku CBD. Widoki z 23 piętra były powalające. Sam hol wejściowy jest także ciekawy, półokrągły, wysokości dobrych 3 standardowych kondygnacji z ogromnym ściennym panneau na półokrągłej płaszczyźnie, który mnie osobiście nie przypadł do gustu. Za to prawdopodobnie świetnie oddaje tendencje w sztuce roku 1989. Zresztą sami oceńcie na zdjęciach.

pogoda nie była zbyt łaskawa ale tak wygląda rzeźba przed wejściem i fasada samego Shella
kolorowe panneau nie starzeje się z godnością,
poniżej ściana holu windowego z trawertynu
 falująca fasada frontowa
widok w kierunku Fitzroy Gardens, po lewej Old Treasury House J.J. Clarcka
kolejki z dzielnic południowo-wschodnich, niebieskie to korty Australian Open, biała poduszka z tyłu to stadion AAMI.
w kierunku morza, na pierwszym planie rzeka Yarra z klubowymi uniwersyteckimi kajakarniami
 rzut okiem w kierunku CBD czyli Central Business District
główne wejście do Shella, starzeje się trochę słabo

środa, 8 sierpnia 2012

Melbourne, wieści z botanika

Dziś mały przerywnik od tego OHMowego szaleństwa i wpis na temat zbliżającej się wielkimi krokami wiosny! Co prawda w ramach tutejszego pokręconego kalendarza ma ona przyjść dopiero za 22 dni, ale w najbliższej okolicy w pełni kwitną magnolie, pojawiły się pierwsze dmuchawce, sasanki i konwalie, a w Ogrodzie Botanicznym szaleństwo wśród ptaków walczących o samice, w przyrodzie pracowite zapylanie, jednym słowem: wiosna! Ja osobiście nie mogę się doczekać tych cieplejszych dni i liczę, że optymistyczne rozświetlenie i ocieplenie atmosfery udzieli się i mi. Ostatnie miesiące nie należały do najłatwiejszych, a polskie przełamanie zimy rodzinną atmosferą świąt Bożego Narodzenia ma niesamowite uzasadnienie klimatyczne... tu zimą nie mamy ani jednego święta, ani jednej przyjemnej zimowej celebracji, która pomogłaby przetrwać ciężki czas zimnych powiewów, deszczów, zapalenia zatok i grypska, które chodzą po ludziach.

W botaniku rankiem rosa srebrzyła się na przystrzyżonej przezielonej trawie, kamelie w pełnym rozkwicie, pęki na przywiezionych z Europy liściastych drzewach i krzewach i małe kwiatuszki, których nazw niestety nie znam i nie jestem w stanie przytoczyć. Czarne łabędzie walczyły między sobą na głównym stawie, ale moje ustawienia w aparacie nie pozwoliły zarejestrować tego momentu - znak, że muszę tam wrócić. Kaczki szalały na równi z kurkami wodnymi, czaple strzegły okolicy z wysoka. Pięknie. I tylko poszum samochodów za ogrodzeniem przeszkadzał w pełni cieszyć się naturą. A teraz foty.

 na początek mój ulubieniec, wstydliwie schowany w cieniu
 ten wygląda dosyć mięsożernie...
 pszczoły w natarciu
 na żółto-zielono
 twarzą do słońca
 pajęczynkowo
 zanurzenie w planktonie
 piękna kryza pod ogonem
 kaczki były dość płochliwe
zieleniej już nie będzie...

wtorek, 7 sierpnia 2012

OHM 2012, Lyons

Dziś mega architektonicznie ale i kontrowersyjnie, będę pisać o biurze Lyons, które miałam przyjemność odwiedzić w OHM-ową sobotę. Samo biuro położone w bardzo centralnym punkcie miasta, blisko skrzyżowania Swanston z Bourke Street, tu najwięcej się dzieje i będąc w Melbourne na pewno tu traficie.

Samo hol windowy był opatrzony ciekawym detalem, którego zdjęcie poniżej. Biuro zajmuje całe 2 piętro i utrzymane jest w klimacie loftowo surowym. Podłogi nie wykończone, w większości betonowe, polerowane, część zarzucona wykładziną dywanową z przetworzonych materiałów. Sufity odkryte, więc wszystkie instalacje dumnie wyeksponowane. Słupy konstrukcyjne odarte z poprzedniej dekoracji prawie prezentują zbrojenie, nieliczne podziały zaaranżowane ze sklejki budowlanej, kontenerowo i wstrzemięźliwie. Projekt wnętrz zresztą nie robili sami Lyonsi, ale firma zewnętrzna... doszli do wniosku, że nie byliby w stanie pogodzić odmiennych pomysłów. Gdzie kucharek sześć...

Biuro Lyons założone zostało przez trzech braci  i zatrudnia około 80 architektów. Nawet jak na Melbourne jest to niezłe monstrum. Nas oprowadzał Adam, który okazał się być Polakiem wyemigrowanym z Warszawy w wieku lat 6. Trochę jeszcze mówił po polsku, ale po akcencie absolutnie nie byłabym w stanie odgadnąć jego pochodzenia. Adam twierdził, że studio zatrudnia około 40% kobiet, ale z filmików o ich eksperymentalnych działaniach i pracy biura powiedziałabym, że bliżej 10%. No cóż, 3 dyrektorów i 7 pryncypałów to mężczyźni, wśród Associates 4 facetów i 1 kobieta!

Co do architektury Lyonsów mam mieszane uczucia. Przeważają dynamiczne formy budowane na trójkącie, fasady krzyczą swoją geometrią i kolorami, wszystko jest wielkie i agresywne. Zresztą sami zobaczcie tutaj: http://www.lyonsarch.com.au/. My mieliśmy okazję dotknąć 4 modeli z najnowszych realizacji firmy i muszę przyznać, że ostatni budynek dla RMIT jest dla mnie po prostu przerażający. Zresztą już oddany do użytkowania na końcu Swanston Street, 6 miesięcy przed czasem! Tam też przeraża, tyle że w skali 1:1... Makieta poniżej.

 przyjemna struktura w holu windowym
 Adam, nasz przewodnik, z tyłu sklejkowe kubiki z salkami konferencyjnymi
 przy wejściu ekotrendy parking rowerowy
makieta skrzyżowania Bourke ze Swanston - w budynku z największą ilością detalu na dachu znajduje się biuro Lyons
 stół próbkowy jak w każdym większym biurze
 konstrukcja odarta z historycznych dekoracji
 w tym kubiku siedzi jeden z szefów
makieta ostatniego przestępstwa czyli budynku RMIT
dwie inne makiery prezentowane w sali konferencyjnej

niedziela, 5 sierpnia 2012

OHM 2012, Capitol

Wracamy do architektury i czwartego budynku, który udało mi się zwiedzić w zeszłą sobotę. Tym razem będzie o klasyce gatunku, czyli zaprojektowanym w 1924 roku przez Waltera Burleya Griffina i jego żonę Marion Mahony Griffin Capitol Theater. Budynek należy do RMIT, czyli melbourniańskiego głównego uniwersytetu technicznego, o którym pisałam wcześniej. Znajduje się na 113 Swanston Street i nieuważny turysta może go spokojnie ominąć w szeregu kolorowych sklepów z australijskimi pamiątkami, chińskim produktem i knajpkami z całego świata. Jak opisywała to Marion w roku oddania do użytku, miał być nowym kulturalnym sercem miasta i był, aż do 1964 roku, kiedy dzięki coraz szerszemu dostępowi do telewizji, podupadł na równi z innymi scenami kinowymi, teatralnymi i widowiskowymi. Niemniej do dziś wzbudza spore emocje, a Robin Boyd nazwał go najlepszym kinem, jakie kiedykolwiek zbudowano i prawdopodobnie jakie kiedykolwiej da się zbudować.

Oboje Griffinowie wywodzili się ze Stanów, jako młodzi architekci praktykowali u Franka Lloyda Wrighta, którego Walter był prawą ręką. W czasie pobytu Wrighta w Japonii prowadził jego biuro, po powrocie popadli w konflikt i opuścił mistrza, by założyć własne studio. Gdy w 1911 roku Griffinowie wygrali międzynarodowy konkurs na projekt Canberry, Frank już nigdy nie zamienił z nimi słowa, wypowiadał się wyłącznie niepochlebnie i do końca nazywał Waltera swoim byłym kreślarzem.

Charakterystyczną i wprawiającą w osłupienie / zachwyt / zdziwienie cechą sali teatru jest niesamowite sklepienie i wykończenie ścian w przedniej części sali - rozrzeźbienie po prostu powala na kolana i długo pozostaje w pamięci. To co w garażowej wersji sali koncertowej czynią foremki do jajek, tu zostało doprowadzone do perfekcji i zaprojektowane w najmniejszym detalu jako rytm wystających ze ścian trochę agresywnych form, mnie osobiście przypominających lisie pyszczki. Górą z kolei odwórcone do góry nogami prostokątne audytorium, przerywane znowu ornamentalnymi lecz geometrycznymi formami. Nie ma się co rozpisywać, trzeba to pokazać na zdjęciach ;)

Z ciekawostek: prowadzona jest rewitalizacja obiektu za sumę $2.200.000. Prace projektowe wykonane przez Six Degrees Architects mają na celu usunięcie naleciałości popełnionych w 1960 roku, podświetlenie niesamowitego sufitu i poprawienie bezpieczeństwa użytkowania sali przez 600 osobową widownię.

 zdjęcie wysłane na konkurs
 i drugie z czynnikiem ludzkim
 tak prezentuje się przód teatru
 fotele lekko omszałe
 małe zbliżenie na bok