W niedzielę panowie szarmancko oddali mi pola i ruszyliśmy wynajętym samochodem na północ, w kierunku dwóch obiektów architektonicznych, które koniecznie chciałam zobaczyć. Nie obyło się bez przygód, K wynajął samochodzik z CBD, ale okazało się, że połowa centrum zamknięta za względu na wiosenny bieg po zdrowie, w którym uczetniczyło 60.000 ludzi! Więc musieliśmy kluczyć, a że dla K była to pierwsza przejażdżka po tej niewłaściwej stronie jezdni, więc popełnił kilka niewymuszonych błędów, do tego M skierował go w lekko przeciwnym kierunku niż ten na most i ku północy. W efekcie prawie zaryliśmy czubem o krawężnik przy zawracaniu, do tego K notorycznie zjeżdżał jakby lewiej i przycierał kołami o krawędź jezdni, która na moście okazała się być kilkunastocentymetrowym karbem. M się wściekał, ja zaczęłam się pocić, a K jechał musiał być jeszcze bardziej spanikowany niż na starcie. W efekcie po przejechaniu kilku kilometrów stwierdziliśmy, że coś dziwnie twardo się jedzie i albo jezdnia jakaś taka jakościowo polska albo coś nie tak z naszym pięknym nowiutkim samochodem. Guma! A nawet prawie dwie, obie po stronie lewej, przednia flak, tylna nieźle pokarbowana ale ujdzie. Chwilę zajęło nam znalezienie stacji i próba podpompowania opony, która jednak okazała się być przedziurawiona w kilku miejscach i nie do uratowania. Panowie sprawnie wymienili przednie kółko i mogliśmy jechać dalej ale już w nieco zgaszonych nastrojach. Od tego momentu prowadził M a K dzielnie pilotował.
Dojechaliśmy w końcu do pierwszego przystanku na naszej trasie, czyli domu Rose Seidler, zaprojektowanego dla niej przez syna Harrego w latach 1948-50. Dla mnie bardzo przyjemny przykład modernizmu australijskiego z nowatorskimi rozwiązaniami i piękna grafiką na tarasie, dla K i M - drewniana szopa. W efekcie wnętrze zwiedzałam sama a panowie się nudzili. No cóż, chyba muszę się do tego przyzwyczaić i robić swoje... Kto zainteresowany domem Rose bardziej, zapraszam na stronę: http://www.hht.net.au/museums/rose_seidler_house
Drugi przystanek znajdował się dosyć głęboko w dolinie rzeki Berowra i był to Berowra Waters Inn, zmodernizowana przez Glena Murcutta restauracja na rzece z przystanią motorowodniacką. Panowie wybrali dłuższą drogę, która jakoby miała nas ustrzec przed przeprawą przez rzekę i dorpowadzić prosto do celu. Okazało się, że cel znajduje się w miejscu dostępnym tylko z wody, nasze komórki nie mają zasięgu, miły pan ze sklepiku wędkarskiego dzwonił do nich kilka razy i nic. Czekaliśmy prawie pół godziny i zrezygnowani zamówiliśmy po burgerze w miejscowej knajpce. Przy pierwszym wbiciu zębów w wątpliwej jakości potrawę zobaczyliśmy tramwaj wodny z Berowry parkujący na przystani! Pech nas ścigał tego dnia! Na szczęście wróciliśmy promem i szybszą drogą do Sydney, gdzie udało nam się o zmierzchu zwiedzić jeszcze Bondi Beach, ale o tym już następnym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz