środa, 31 sierpnia 2011

Melbourne, ostatni dzień zimy

Kalendarz australijski bimba sobie z ogólnie przyjętych standardów i ruchu Ziemi wokół Słońca, równonocy i przesileniowych bzdetów, upraszcza sytuację i dzieli rok jak tort urodzinowy równo na cztery części, z których wiosna zaczyna się 1 września, a potem odpowiednio 1 grudnia lato, 1 marca jesień i 1czerwca na Dzień Dziecka - zima...Dziś więc mamy ostatni dzień zimy, jutro poszukamy jakiegoś wdzięcznego dziewczęcia o imieniu Marzanna i utopimy w Yarra river ;) Tak naprawdę, to cały ostatni miesiąc był jednym z cieplejszych w zapisanych dziejach miasta i mieliśmy eksplozję pączków na drzewach, weekendy były słoneczne, ale jednak nie za gorące, nie powiem lubię taką pogodę i ta pora roku mogłaby dla mnie trwać w nieskończoność.

Dodatkowo, o czym pewno zainteresowani tematem słyszeli, Melbourne zostało ogłoszone najlepszym do życia miastem na tej planecie, więc jesteśmy w szampańskich humorach podszystych jednak pewnym strachem, że teraz nie będzie nam wypadało na nic narzekać lub grymasić...   Na wszelki zatem wypadek zamieszczam kilka wiosennych przypadkowych fotek z miasta marzeń, żeby jeszcze raz udowodnić, że dobre samopoczucie nie zależy tylko od miejsca siedzenia, ale przede wszystkim od nas samych i naszego nastawienia ;))) optymistycznie wiosenne najlepsze pozdrowienia dla Was moi drodzy!


 koło domu w drodze do pracy
 niedzielna wycieczka w Brighton
 koło pracy, pora lunchowa
 dom guzikowiec w Elsternwick
 Ostara, sklep z ciuszkami dla pań w wieku średnim
 proszę jaki dzielny!
BeachHouse w Brighton











Guzikowcy w Brighton

niedziela, 28 sierpnia 2011

Sydney, Bondi Beach

Kto słyszał choć trochę więcej o Sydney lub zamierza to miasto wizytować, na pewno na swoją listę obowiązkowych punktów wpisał plażę Bondi, czyli lokalny raj surferów, czystą kwintesencję australijskiego wyluzowania i kultury plażowej. My z racji wcześniejszych przygód z oponką i wizytą w Berowra, na Bondi trafiliśmy pod sam wieczór, w sam raz na zachód słońca i pożegnanie z miastem niecałe 3h przed odlotem do Melbourne. W sumie było warto, zaliczone i przewędrowane. W porównaniu z plażami w australijskich parkach narodowych czy na Great Ocean Road - oczywiście nie ma o czym mówić, kawałek piachu między średniej urody zabudowaniami, ale z drugiej strony takich plaż do surfowania w środku miasta w Melbourne brak.

Fale są, surferzy też, sklepiki wokół z miszmaszem turystycznym jakby żywcem przeniesione z Krynicy Morskiej - są, biegacze, rozradowana młodzież także. Architektonicznie - niezbyt ciekawie, z lewej strony nieco chaotyczna zabudowa przypominająca włoskie miasteczko, z prawej gorzej, bo brutalna betonowa architektura lat 80. ubiegłego wieku w stanie lekkiego zaniedbania. Tak więc poza może końcówką lewego cypla, gdzie fale rozbijają się o skały i przy zachodzącym słońcu surferzy wyglądają niczym jeźdźcy apokalipsy - niezbyt malowniczo.

A co do australijskiego wyluzowania mała anegdota. Niedaleko plaży odbywała się imprezka na pierwszym piętrze niedużej kamienicy. Kiedy szliśmy na plażę, na blaszanym daszku powyżej parteru siedziało już kilka osób z piwem, kolumny wystawione, nastrój podkręcony. Gdy wracaliśmy, na daszku tańczyło już kilkanaście osób, a poniżej na chodniku stało 5 policjantów podpartych pod boki, próbujących perswazją i agrumentami o nośności konstrukcji przekonać towarzystwo do opuszczenia tego wątpliwego parkietu tanecznego ;))) Nie wiem jak się sprawy potoczyły, bo dyskusja trwała dalej w najlepsze, a my musieliśmy łapać samolot.

Ogólnie wyjazd był bardzo udany, dzięki K za ugoszczenie nas! Na szczęście wiosna przyszła już i do Melbourne, więc następna słoneczna relacja z naszego ulubionego miasta w Australii!

 początek dachowej imprezki, tan widok jest całkiem częsty także w M
 długa kolejka do głównej plażowej imprezowni
 prawa strona plaży jak pisałam nie najpiękniejsza, do tego cała plaża zastawiona była brezentowymi namiotami w związku z biegiem, który odbywał się tu przed południem
 lewa strona nawet malownicza
 zima w Sydney - no cóż...
 i jeszcze raz lewa strona z bliska

 widok z lewego cypelka w głąb lądu


niedziela, 21 sierpnia 2011

Sydney, wycieczka arch z przygodami.

W niedzielę panowie szarmancko oddali mi pola i ruszyliśmy wynajętym samochodem na północ, w kierunku dwóch obiektów architektonicznych, które koniecznie chciałam zobaczyć. Nie obyło się bez przygód, K wynajął samochodzik z CBD, ale okazało się, że połowa centrum zamknięta za względu na wiosenny bieg po zdrowie, w którym uczetniczyło 60.000 ludzi! Więc musieliśmy kluczyć, a że dla K była to pierwsza przejażdżka po tej niewłaściwej stronie jezdni, więc popełnił kilka niewymuszonych błędów, do tego M skierował go w lekko przeciwnym kierunku niż ten na most i ku północy. W efekcie prawie zaryliśmy czubem o krawężnik przy zawracaniu, do tego K notorycznie zjeżdżał jakby lewiej i przycierał kołami o krawędź jezdni, która na moście okazała się być kilkunastocentymetrowym karbem. M się wściekał, ja zaczęłam się pocić, a K jechał musiał być jeszcze bardziej spanikowany niż na starcie. W efekcie po przejechaniu kilku kilometrów stwierdziliśmy, że coś dziwnie twardo się jedzie i albo jezdnia jakaś taka jakościowo polska albo coś nie tak z naszym pięknym nowiutkim samochodem. Guma! A nawet prawie dwie, obie po stronie lewej, przednia flak, tylna nieźle pokarbowana ale ujdzie. Chwilę zajęło nam znalezienie stacji i próba podpompowania opony, która jednak okazała się być przedziurawiona w kilku miejscach i nie do uratowania. Panowie sprawnie wymienili przednie kółko i mogliśmy jechać dalej ale już w nieco zgaszonych nastrojach. Od tego momentu prowadził M a K dzielnie pilotował.
Dojechaliśmy w końcu do pierwszego przystanku na naszej trasie, czyli domu Rose Seidler, zaprojektowanego dla niej przez syna Harrego w latach 1948-50. Dla mnie bardzo przyjemny przykład modernizmu australijskiego z nowatorskimi rozwiązaniami i piękna grafiką na tarasie, dla K i M - drewniana szopa. W efekcie wnętrze zwiedzałam sama a panowie się nudzili. No cóż, chyba muszę się do tego przyzwyczaić i robić swoje... Kto zainteresowany domem Rose bardziej, zapraszam na stronę: http://www.hht.net.au/museums/rose_seidler_house
Drugi przystanek znajdował się dosyć głęboko w dolinie rzeki Berowra i był to Berowra Waters Inn, zmodernizowana przez Glena Murcutta restauracja na rzece z przystanią motorowodniacką. Panowie wybrali dłuższą drogę, która jakoby miała nas ustrzec przed przeprawą przez rzekę i dorpowadzić prosto do celu. Okazało się, że cel znajduje się w miejscu dostępnym tylko z wody, nasze komórki nie mają zasięgu, miły pan ze sklepiku wędkarskiego dzwonił do nich kilka razy i nic. Czekaliśmy prawie pół godziny i zrezygnowani zamówiliśmy po burgerze w miejscowej knajpce. Przy pierwszym wbiciu zębów w wątpliwej jakości potrawę zobaczyliśmy tramwaj wodny z Berowry parkujący na przystani! Pech nas ścigał tego dnia! Na szczęście wróciliśmy promem i szybszą drogą do Sydney, gdzie udało nam się o zmierzchu zwiedzić jeszcze Bondi Beach, ale o tym już następnym razem.









sobota, 20 sierpnia 2011

Sydney, długi wiosenny spacer.

Jak wspomniałam poprzednio, ostatni weekend spędziliśmy w Sydney w odwiedzinach u niejakiego K, który po kilku wakacyjnych tygodniach w Europie zawitał znowu na nasz kontynent, by przez kolejny miesiąc cieszyć się widokiem Opery i rozwijać swoje międzynarodowe kontakty towarzyskie. Przy okazji chłopak trochę pracuje i dużo zwiedza, ale udało nam się wbić w jego grafik i oto w piątek wieczór dolecieliśmy do Sydney, gdzie powitał nas lekki deszczyk i temperatura o dobre 5 stopni wyższa niż w Melbourne. K. mieszkał w samym centrum, więc odbyliśmy krótki spacer po przymulonym rozbujanym piątkowym CBD i koło 1 po kilku drinkach udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.

W sobotę przywitało nas słoneczko i rzeczywiście cały dzień był piękny i wyjątkowo udany. Złapaliśmy z K nasze Nikony i ruszyliśmy jego ulubioną trasą po centrum, nie do końca jestem w stanie wszystko opisać, ale wiodła ona mniej więcej tak: od Cockle Bay - Druitt Street do Ratusza, potem George Street do Liverpool Street, do Hyude Parku koło Mauzoleum Anzac Day, do Katedry Marii Panny jak mniemam, kładką nad autostradą do Woolloomooloo i przystanią do końca wgłab Woolloomooloo Bay, z powrotem piwko w jednej z knajpeczek z widokiem na wypasione jachty, potem wzdłuż brzegu na kolejny cypel z rewelacyjnym widokiem na Operę i znowu wzdłuż wybrzeża zahaczając o Ogród Botaniczny do Opery i dalej wzdłuż przystani portowych do mostu, gdzie znajdują się niezłe restauracje w zaadoptowanych budynkach portowych, tam z widokiem na Operę znowu wcięliśmy po steku, by znaleźć siły na wdrapanie się na Harbour Bridge. Doszliśmy mniej więcej do połowy mostu, chcieliśmy wdrapać się na widokowy taras na szczycie pylonu, niestety było pięć po 5 i zamknęli nam zwiedzanie tuż przed nosem. Z powrotem mostem i w dół trafiliśmy na targ rękodzieła artystycznego i powoli, klucząc po CBD dotarliśmy do naszej tymczasowej kwatery. W sumie zrobiliśmy prawie 12km i nogi dawały znać o sobie całkiem ostro!

Może za wcześnie na podsumowania, ale ogólnie mimo oczywiście licznych turystycznych atrakcji, Sydney podoba nam się średnio. Po pierwsze budynki - przeważają te z lat 80. i wczesnych 90., więc nie brakuje architektonicznych koszmarków. Po drugie ludzi znacznie więcej, gwarniej, ciaśniej. Po trzecie zupełnie chaotyczna siatka miejska, można się nieźle pogubić, co dodatkowo udowodniliśmy dzień później. Oczywiście nie obyło się bez porównań z naszym Melbourne, gdzie jest więcej zieleni, mniej ludzi i orientacja w terenie jest znacznie łatwiejsza. No i budynki lepsze, nie da się ukryć. A teraz kilka zdjęć.

 CBD z ratuszem
 małpki przerażone ogólnym zamieszaniem w centrum...
 nadziemna kolejka robi wrażenie, to już XXI wiek pełną gębą
 mauzoleum w Sydney odrobinę skromniejsze od tego w Melbourne
 katedra z całkiem sensownym założeniem wodnym, pod spodem wielka pływalnia miejska










jeden z nielicznych pomników w mieście, z tyłu typowa architektura miejska
 Woolloomooloo, całkiem wypasiony hotel, na końcu apartamenty i jachty
 steki z widokiem na Operę
i jeszcze jeden widok na operę z mostu Harbour Bridge

wtorek, 16 sierpnia 2011

Melbourne, grafitowo.

Na ostatni weekend skoczyliśmy do Sydney, z którego przywiozłam prawie 400 zdjęć, będzie na kilka wpisów co najmniej. Było interesująco, z przygodami i bardzo wiosennie, ale zanim o tym, nadrobię zaległości sprzed dwóch tygodni, kidy postanowiliśmy odciąć się od świata i nie robić nic.
Oczywiście ja za długo nie wytrzymałam i już w sobotę rano udałam się na jogę, M. został w łóżku i przewalał się prawie do 12, kiedy to byliśmy umówieni na wyprawę zakupową na nasz ukochany Prahran Market. Joga znajduje się na Edmonds Road i mogę ją polecić z czystym sumieniem, bo zajęcia są wyczerpujące i półtoragodzinne, cena jak gdzie indziej za zajęcia godzinne, sala zapełniona stałymi bywalcami, muzyka świetnie dobrana od wschodnich wibracji na Radiohead kończąc, a całe pomieszczenie pachnie czystością i nie łapią mnie żadne alergie, a to dowód niezbity!
Najbardziej intrygujący budynek na Edmonds Road oprócz świątynii wolnomularskiej (tak tak sporo tego tutaj!) to niepozorny na pierwszy rzut oka blok z zardzewiałą tabliczką Rtist. Na bocznej ceglanej ścianie co miesiąc zmieniają się grafitowe malowidła, a frontowa rolowana brama z reguły zapaskudzona jest tagami. Powyżej nadbudowane są dwa bloki z ciekawie zrealizowanymi doświetleniami, cegła znacznie bardziej współczesna niż ta na parterze. Tym razem brama była podciągnieta, odsłaniając długą, rzęsiście oświetloną galerię, z frontu wstydliwie przesłoniętą czarną kurtyną frędzelków, mały bar z sympatycznymi panami w melonikach i kilka stolików kawowych. Całości towarzyszył współczesno raperski set muzyczny. Oczywiście namówiłam M. do towarzyszenia mi w kulturalnym przeżyciu, więc we dwójkę po jodze obejrzeliśmy wystawę obrazów zrealizowanych przez wywodzącego się z Londynu grafika i graficiarza Suflesa. W porównaniu z Sepe&Chazme718 na Inżynierskiej rok temu nie było to coś, co by rzuciło mnie na kolana, ale podoba mi się sama inicjatywa galerii zajmującej się jedynie sztuką grafiti, gdzie co miesiąc zmienia się prezenowany artysta, a bezmyślne tagowanie zmienia się w ciekawą sztukę uliczną, która niejednokrotnie ubarwia smutne i zapomniane zaułki naszych miast. Melbourne jest do przodu w stosunku do Wawy, ale mam nadzieję, że kiedyś dogonimy. Panie, panowie, do puszek!

 grafitti na tej ścianie zmienia się co miesiąc
 wnętrze z widokiem w kierunku ulicy
całkiem pasujące meble, spokojnie można było wypić kawę i zjeść kanapkę w towarzystwie sztuki
to główne dzieło - tryptyk + tło niestety na straty artysta wycenił na $9.000
 kolejny tryptyk - trampkowoerotyczny
 galeria od wejściowego podwórca - powyżej mieszkanie właściciela
 detal po australijsku czyli rolowana brama, teowniczek, cegła, szkiełko pojedyńcze wklejone na silikon i szafa gra!
detal australijski 2 - bezpretensjonalnie

sobota, 6 sierpnia 2011

Okolice Mel: hipisowski targ w St Andrews

W zeszłą sobotę spotkaliśmy się ze znajomymi M z pracy, Szkoto-Anglikami, czyli Stevem i Caroline. Najpierw musieliśmy dojechać kolejką jakąś godzinę, pięć stacji za Heidelbergiem, skąd Steve podjął nas swoim samochodem, przedstawił żonie i wywiózł w siną dal, czyli tak naprawdę w Yarra Valley szlakiem winnic, których szczęśliwie wcześniej nie widzieliśmy.

Główną atrakcją wyjazdu był jednak targ hipisowski zaszyty w buszu, przy krętej drodze, na której więcej było cyklistów w hipersportowych wdziankach, niż samochodów. Do czasu, bo wreszcie za którymś zakrętem zaczęło się swobodne parkowanie przy drodze niczym w czasie święcenia samochodów na św Krzysztofa.  Mała drewniana tabliczka zastępowała bramę wejściową, a dalej zaczynały się stragany przypominające cygański tabor. W obrocie handlowym było wszystko, głównie rękodzieło mniej lub bardziej artystyczne, dziergane ręcznie sweterki, sporo biżuterii, roślinki, warzywa, młotki i gwoździe, butki z filcu, kapelusze, ciuchy wszelkiej maści, ceramika i monidełka. Dodatkowo usługi: masaże z dowolnej części świata, kilka garkuchni, kawiarnia pod wigwamem, wróżenie z kart i fusów. No i artyści wszelkiej maści: od zarośniętego Aborygena po rudego chłopaczka z klawiszami. Do tego tajemnicze kręgi medytacyjne, gdzie młodzi ludzie w hipisowskich ciuszkach i ich podobnie odziane pociechy oddawali się medytacji.

M i Steve próbowali przyspieszyć wycieczkę, bo ich inżynierskie ścisłe umysły chyba nie mogły wytrzymać nadmiaru wrażeń. My z Caroline buszowałyśmy w tej krainie czarów, ale w końcu uległyśmy i razem poszliśmy na drugą stronę szosy, gdzie przy rozwalającym się domku pan w czerwonym kombinezonie prezentował przedziwną maszynkę wydającą dosyć przerażające dźwięki i próbował wmanewrować nas w kupno ludzików z drewna o wątpliwej urodzie. Dalej znajdowała się piekarnia, która oferowała jednodnioe kursy pieczenia chleba wraz z lunchem za jedyne $130. Nie skorzystaliśmy i udaliśmy się dalej na degustację piwa Biały Królik i ucztę w pizzerii połaczonej z winiarnią. Mniam mniam, tam zabierzemy rodziców, jak już nas kiedyś odwiedzą ;)))

to właśnie tu! na google maps chyba nie da się znaleźć...
 pod tym prześcieradełkiem znajdowało się ciało
 mój faworyt: filcowe bambosze
 Abomuzyk
 te pieńki z przodu to ludziki wprowadzone do obrotu hadlowego przez szaleńca w kombinezonie
 mój faworyt, przy wysuniętym języku szło mu nawet nieźle
 2011 czy 1968?
widok ogólny na targ w buszu