To taka miejscowa wiktoriańska atrakcja, na która wcześniej nie mieliśmy czasu. A tu znalazł się wyśmienity powód, czyli przyjazd K, któremu trzeba pokazać nasze najfajniejsze stanowe miejsca. Na początku przeżyliśmy lekkie rozczarowanie, bo ani przymiotniki Great ani Ocean nie pasowały do drogi, którą jechaliśmy. Zwykła dwupasmówka z szerokim w miarę poboczem, wijąca się przez niski busz, między pagórkami i dolinkami. A jednak, w końcu zaczął się prawdziwie oceaniczny odcinek, który wił się i ciągnął przez kolejne 200km, po drodze kilka razy zatrzymywaliśmy się na plażach, by podziwiać miejscowych surferów, z daleka widzieliśmy stado delfinów radośnie wymachujące ogonami w kierunku japońskich turystów, zjedliśmy niezbyt ciekawy lunch i wreszcie prawie pod koniec dnia dojechaliśmy do:
Dwunastu Apostołów, czyli formacji skalnej w postaci wertykalnych, stromych klifów oderwanych od właściwego wybrzeża i przepięknie walczącej z przypływami. Rzeczywiście trochę przypominają postacie ludzkie w długich szatach i mieliśmy szczęście trafić tu na całkiem ciekawy zachód słońca. Co prawda jakoś nie mogliśmy doliczyć się do dwunastu, ale podobno co najmniej jeden Apostoł zjedzony został kilka lat temu przez ocean i rozpadł się w oczach. No cóż, kropla drąży skałę.... Apostołom towarzyszył całkiem ciekawy pawilon z kawiarenką i toaletami, dalej seria pomostów wychodziła ponad klify, a jedna część ścieżki prowadziła na mocno wysunięty w głąb oceanu klif, który moim zdaniem w przyszłości ma spore szanse oderwać się od stałego lądu i zostać kolejnym Apostołem.... dobrze, że nie stało się to podczas naszego na nim pobytu! A teraz kilka fotek:
przed promem w Sorento
na promie słonecznie choć wietrznie
tu rozebraliśmy się do krótkiego rękawka

czterech z dwunastu
a to przyszły Apostoł, na którego czubku nie wypada nie być ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz