środa, 4 maja 2011

Tajska wielkanoc / Bangkok

Dziś ostatni odcinek tajskich opowieści, obiecuję za chwilę wrócić do Melbourne i rozpocząć wątki lokalno-architektoniczno-jesienne. Ale jeszcze chwilę pozostanę w tropikalnych klimatach i będzie o Bangkoku. Zaczęło się nieciekawie, nasz samolot z Phuketu zaliczył ponad godzinne opóźnienie, mieliśmy dotrzeć do celu przed południem, a w efekcie po znalezieniu hotelu (który nota bene znajdował się na totalnym zadupiu, ale przynajmniej 10min od lotniska) i krótkim orzeźwieniu, usadziliśmy się w taksówce z miłym panem w czapce. Recepcjonistka powiedziała nam, że podróż do centrum powinna nas kosztować 300 Bat.

Oczywiście ustalenie tego z taksówkarzem nie było takie proste, M powiedział, że mam negocjować sama i dałam się wpuścić w te maliny. Zaczęło się ostro, bo od 500 Bat w jedną stronę, potem pan wpadł na genialny pomysł, że zostanie naszym osobistym kierowcą i będziemy z nim zwiedzali miasto za 1500 Bat. Obwiezie nas po wszystkich najważniejszych centrach handlowych z podróbkami i sztuczną biżuterią, po świątyniach i pałacach. Próbowałam wynegocjować podróż w 1 stronę za 300 Bat lub w dwie strony za 600. Zgodził się na podróż w 1 stronę pod warunkiem, że zawiezie nas do wielkiego sklepu jubilerskiego, gdzie za przywiezienie nas dostanie 200 Bat, żeby razemy wyszło 500. Ciągle podtykał nam pod nos wymięte ulotki kolejnych miejsc, które powinniśmy z nim odwiedzić. Generalnie sprzeczaliśmy się o kasę i trasę całą drogę, wynegocjował jeszcze od nas zapłatę za autostradę 40 Bat, potem dotarliśmy do tego nieszczęsnego centrum jubilerskiego, miałam wrażenie, że wjechaliśmy na autostradę tylko po to, by do niego szybciej dotrzeć. Było śmiesznie, bo dosyć tandetna biżuteria kompletnie nie była celem naszej podróży. Przemknęliśmy przez tę mekkę tandety w tempie sprinterów i 5 minut później pojawiliśmy się przy naszym kierowcy. Zaczął się lament, że byliśmy za krótko i pan nie dostał swoich obtaniających kuponów. Pan śmiał się nerwowo, złożeczył i wypuszczał powietrze wydając z siebie charakterystyczne trrrr na wysokim kontralcie. Trwało to jakieś 15 minut, w czasie których ja z kolei wydzierałam się na niego, że zamiast zawieźć nas do świątyni buddyjskiej (taxi była cała obwieszona wizerunkami Buddy), wiezie nas do świątyni handlu. W efekcie wysadził nas przy przystani wodnej, która chyba też należała do jego ziomali, którzy go opłacali za przyciąganie turystów. No i wyrwał ode mnie 400Batów.

Bangkok okazał się mniej więcej tak samo zasyfiony jak Patong, z jeszcze większym smogiem i fekalną cieczą stojącą w kanałach. Śmierdziało nieziemsko, czasem padliną, czasem nieświeżym owocem lub zepsutym jajem. Do wyboru do koloru. Ilość samochodów, tuktuków i skuterów przerosła nasze wyobrażenie. Miasto nie za bardzo nadaje się na zwiedzanie go na piechotę, trudno przejść na drugą stronę ulicy, a pokonanie czteropasmówki oznacza samobójstwo. Niby są światła dla pieszych, ale np w jednym miejscu nigdy nie zmieniają się na zielone! Przestaliśmy przy takiej drodze dobre 5 minut dopóki miejscowi nie pokazali nam, że należy po prostu śmignąć między samochodami!

Niestety wszystkie co ważniejsze Waty (czytaj Łaty), czyli buddyjskie świątynie były o tej porze pozamykane i pilnie strzeżone przez policję, a raczej małe oddziały wojskowe. Ogólnie dużo wojska się kręciło, a nasz taksówkarz przewodnik mówił o zamieszkach i pokazywał nam obóz Żółtych rozłożony przed Parlamentem, w którym chwilowo rządzą Czerwoni. Albo na odwrót. Wszędzie też kramy i kramiki z jedzeniem, napojami i amuletami. Przeszliśmy kawał miasta, obeszliśmy rządowe gmachy, muzeum narodowe i główny teatr. Wróciliśmy do dzielnicy handlowej, gdzie w najlepsze trwała transmisja ze ślubu Kate i Williama. Knajpy wypełnione po brzegi, skupiska sprzedawców wokół małych przenośnych telewizorków i chór chłopięcy z katedry westministerskiej puszczony na ful w tym skwarze i smrodzie.

Byliśmy zmęczeni, wyczerpani i brudni, a wszystko dookoła maksymalnie abstrakcyjne. M. zawołał taksówkę i bez zbytecznego targowania pojechaliśmy do domu. Zapłacił kierowcy 575Batów i tak się skończyła nasza One Night in Bangkok!

 typowa ulica handlowa
 hm architektura miejska
 ornamenty
 zakamarki
 jedzenie pyszne, ale na własne ryzyko
 poezja bazarowa
 tuktuki przed muzeum

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz