poniedziałek, 23 maja 2011

Victoria, Philip Island

Prawie cały zeszły tydzień żyliśmy pod znakiem odwiedzin naszego przyjaciela z Polski. Było bardzo miło, bo po raz kolejny w krótkim czasie mieliśmy okazję pokazywać miasto i okolice komuś bliskiemu, kogo lubimy i za kim troszkę tęsknimy siedziąc na dalekim lądzie. M z wyprzedzeniem wziął urlop i wynajął samochód, także w czwartek panowie pojechali na winobranie do doliny rzeki Yarry. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo K uwielbia wino, sam zajmuje się jego produkcją i z przyjemnością zajął się degustacją. Biedny M jako kierowca musiał wypluwać to, co trafiło w jego podniebienie i chyba z tego niedosytu przywiózł do domu 7 flaszek różnych trunków, każdą z innego szczepu i każdą, mam nadzieję, przepyszną.

A w piątek rano wyruszyliśmy już wspólnie w kierunku Philip Island, czyli na południowy wschód od Melbourne. Do zrobienia było nie więcej niż 200 km, więc zatrzymaliśmy się w Cranbourne, żeby obejrzeć filie tutejszego Ogrodu Botanicznego. Pomysł okazał się nieco nietrafiony, gryż ogród jest w stanie gruntownej przebudowy, śmierdzi niemożebnie obornikiem, przemykają tłumy seniorów, a wejście kosztuje ponad 10 dolarów. Wspięliśmy się więc na darmowy punkt widokowy, który dodatkowo potwierdził nam, że 10 dolców poszłoby w kanał, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy dalej.

Philip Island powitało nas pięknymi widoczkami zatoki, dobrą pogodą i lekkim wiaterkiem. Idealne warunki do zwiedzania i robienia zdjęć. Moim osobistym celem były tego dnia misie koala i pingwiny, może dlatego, że nigdy w życiu ich nie widziałam. Hm, do połowy soboty włącznie. Napierw udaliśmy się do Rezerwatu misiów, ze zgrabnym pawilonem wejściowym, w którym oprócz sklepiku z misiowymi gadżetami była kawiarenka i mała ekspozycja, pokazująca rozwój gatunkowy koalaków, cykl życia, można było odtworzyć ich odgłosy w różnych życiowych sytuacjach, a w specjalnej gablocie za szkłem mogliśmy popodziwiać ich odchody... no słowem wszystko! Po minięciu wystawy można było przejść do konkretu, czyli na specjalnie urządzoną trasę, gdzie prawdziwe miśki leniwie pasły się na eukaliptusach. Co tu dużo mówić, koala to prawdziwe słodziaki, nienerwowe, drapiące się za uszkiem, z sierścią głęboką na długość palca, nieco zaropiałymi oczkami i jakąś taką miękkością nie do określenia.

I tu mała dygresja na temat całej przyrody australijskiej, która jest nienerwowa, a drapieżniki można policzyć na palcach jednej ręki. Większość zwierzaków jest roślinożerna i dlatego wprowadzenie tu gatunków z innych kontynentów tak mocno zachwiało symbiozą naturalnego środowiska - do dziś tępi się tu koty, psy dingo i króliki, czyli wszystkie przywiezione przez białego człowieka pasożyty.

Wieczorkiem udaliśmy się na najbardziej południowy cypel wyspy, by podziwiać zachód słońca, a następnie na długo wyczekiwaną Paradę Pingwinów. Znowu pawilon wejściowy, restauracja, sklepiki, wystawa i masa ludzi zdążająca w kierunku plaży. A tam trybuny, lekko przygaszone światło i napięcie oczekiwania. Wraz z zachodem słońca z oceanu rozpoczął się desant na plażę dywizjonów małych pingwinów, które tutaj mają swoje norki i spędzają całe noce, by kolejnego dnia znów wyruszyć w morze na żer. Pingwinki były rzeczywiście niewielkie, wzrostu może 25-30cm, więc obserwowanie ich z bezpiecznej odległości 50m zakrawało o okulistyczną ekwilibrystykę. Moi panowie zaczęli już głośno komentować, że ściema i popelina. Na szczęście na plaże dochodziło się po wyniesionych ponad teren kładkach, a pingwiny przełaziły pod nimi w te i we wte, szukając dogodnych niezajętych norek. Było nawoływanie samic, walki, podskoki, czyszczenie piórek, wieczorna kupa, także atrakcji mieliśmy co nie miara w wykonaniu tych ciekawych zwierzątek. Moja refleksja była jednak smutna, bo w sumie pingwinów było mniej niż ludzi, którzy przybyli je oglądać. I że codziennie ci ludzie się zmieniają, a teran, na którym pingwinki czują się bezpiecznie, dramatycznie się kurczy. Ta niby sensownie urządzona enklawa pozwala nam musnąć kawałek natury, ale przychodzi czas na refleksję, ile jeszcze lat pingwiny wytrzymają to przedstawienie?

 taras z widokiem na plac budowy w Ogrodzie Botanicznym
 jeszcze trochę architektury botanicznej
 koala i jego życiowe odgłosy
 koala na żywo w trakcie gwałtownej pobudki
 koala ulubieniec chłopaków - tych małych i dużych
 to zdjęcie na 200-ce wskazuje, że miś był wysoko, a jednak z godnością utrzymywał równowagę, chyba lęk wysokości jest mu całkowicie obcy
zachód słońca na Philip Island, niestety pingwinów fotografowac nie wolno, ale jak chcecie je obejrzeć, zajrzyjcie tutaj

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz