Dużo się ostatnio działo i trochę utknęłąm w bieżących wydarzeniach, zaniedbując pisanie. Ale wracam, bo za nami wizyta mojej przyjaciółki Moniki, awans M, burzliwe przejścia w pracy i wymarzony urlop, a więc czas na późną jesień i zimę, szydełkowanie, układanie puzzli, czy w moim wypadku - pisanie bloga.
Na początek i na ciepło postaram się opisać nasze fantastyczne, w pełni zasłużone wakacje w Tajlandii. Sam pomysł wziął się stąd, że dzięki Wielkanocy i Anzac Day (na 90% dzień chwały wojskowej Australii) zyskaliśmy prawie półtygodnia nicnierobienia, a więc wystarczyło uzyskać kilka dni urlopu więcej, żeby wyjechać z Melbourne na cąły tydzień! Ponieważ jesteśmy w środku jesieni, nie opłacało nam się pozostawać na miejscu, a raczej ruszyć na podbój Azji lub wysp Pacyfiku. Po burzliwych dyskusjach i sprawdzeniu kilku opcji postanowiliśmy wykupić tygodniowy pobyt w zagłębiu turystycznym Tajlandii, czyli na wyspie Phuket.
Zabawy było po drodze co nie miara, między innymi okazało się, że jako Polacy potrzebujemy wiz (hm, w czcigodnym gronie raptem kilkunastu krajów, które nie rozwiązały tego dyplomatycznego problemu dla swoich obywateli), że na miejscu musimy ustalać ceny ZANIM wsiądziemy do jakichkolwiek środków komunikacji, że na bazarze po usłyszeniu ceny trzeba zawsze zawetować ją sumą o połowę niższą, że jedzenie im tańsze tym lepsze, że niestety służby imigracyjne australijskie do najświętszych nie należą, w związku z czym była spora szansa na moje kiblowanie w Bangkoku w drodze powrotnej... ale po kolei.
Dzisiejszy wpis zadedykuję naszemu hotelowi w miejscowości Karon Beach na wyspie Phuket - tam spędziliśmy cudowne 6 dni i nocy, naprawdę spoko miejsce. Old Phuket Boutique Resort, polecam. Miejsce przede wszystkim z oddechem i rozmachem - przepiękny pawilon recepcyjny, zachowane w tradycyjnym stylu stare skrzydło hotelowe z restauracją z ogromnym zadaszonym tarasem na parterze i basenem na trzecim piętrze, kilka pawilonów z apartamentami rodzinnymi i całkiem współczesne potrójny czteropiętrowy budynek hotelowy, w którym stacjonowaliśmy my. Do tego fantastycznie utrzymana i zaprojektowana zieleń, stawy z rybkami, aleja wjazdowa, aleja prowadząca na plażę z pawilonikami restauracyjnymi, masażem i krawcami, zadbane trawniki i nasz główny basen - całkiem całkiem na poziomie. Pokoje spore, wygodne, trochę odstraszająca posadzka - beton zalany żywicą epoksydową - prawdopodobnie kiedyś dziewiczo biały, po kilku latach noszący ślady wszystkich swoich gości... I bardzo spore fajne łazienki. Reszta na zdjęciach. A jutro przejdę do szczegółów podróży.
pawilon recepcyjny + tradycyjna tajska święta chatka, w której zostawia się daniny dla duchów opiekuńczych domostwa
stawy otaczające pawilon pełne są kolorowych egzotycznych ryb
widok na recepcję, gdzie przemiłe Tajki ze śladowym angielskim tłumaczą zawiłości hotelowego regulaminu
widok z naszego balkonu o poranku
pawilon recepcyjny od tyłu: na parterze biblioteka, fitness, pokój zabaw dla dzieci, na piętrze sale konferencyjne
poranne sprzątanie kwiatów
nasza łazienka - hm, nie mogłam się powstrzymać przed zrobieniem zdjęcia
nasze ulubione stanowisko popołudniowe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz