Po pobudce w San Remo, małej miejscowości koło Philip Island, udaliśmy się pospiesznie w kierunku Sorento na samym koniuszku Mornington Peninsula. Nazwy miejscowości spowodowały, że poczułam się trochę jak we Włoszech, ale znajome klimaty, busz, eukaliptusy i przydrożne skrzynki pocztowe wskazywały dalej na Australię. Dzień był piękny, słoneczny i idealny na przeprawę promową z Sorento właśnie do Queenscliff i dalej przez Barwon Heads w kierunku Wielkiej Drogi Oceanicznej, czyli Great Ocean Road.
To taka miejscowa wiktoriańska atrakcja, na która wcześniej nie mieliśmy czasu. A tu znalazł się wyśmienity powód, czyli przyjazd K, któremu trzeba pokazać nasze najfajniejsze stanowe miejsca. Na początku przeżyliśmy lekkie rozczarowanie, bo ani przymiotniki Great ani Ocean nie pasowały do drogi, którą jechaliśmy. Zwykła dwupasmówka z szerokim w miarę poboczem, wijąca się przez niski busz, między pagórkami i dolinkami. A jednak, w końcu zaczął się prawdziwie oceaniczny odcinek, który wił się i ciągnął przez kolejne 200km, po drodze kilka razy zatrzymywaliśmy się na plażach, by podziwiać miejscowych surferów, z daleka widzieliśmy stado delfinów radośnie wymachujące ogonami w kierunku japońskich turystów, zjedliśmy niezbyt ciekawy lunch i wreszcie prawie pod koniec dnia dojechaliśmy do:
Dwunastu Apostołów, czyli formacji skalnej w postaci wertykalnych, stromych klifów oderwanych od właściwego wybrzeża i przepięknie walczącej z przypływami. Rzeczywiście trochę przypominają postacie ludzkie w długich szatach i mieliśmy szczęście trafić tu na całkiem ciekawy zachód słońca. Co prawda jakoś nie mogliśmy doliczyć się do dwunastu, ale podobno co najmniej jeden Apostoł zjedzony został kilka lat temu przez ocean i rozpadł się w oczach. No cóż, kropla drąży skałę.... Apostołom towarzyszył całkiem ciekawy pawilon z kawiarenką i toaletami, dalej seria pomostów wychodziła ponad klify, a jedna część ścieżki prowadziła na mocno wysunięty w głąb oceanu klif, który moim zdaniem w przyszłości ma spore szanse oderwać się od stałego lądu i zostać kolejnym Apostołem.... dobrze, że nie stało się to podczas naszego na nim pobytu! A teraz kilka fotek:
przed promem w Sorento
na promie słonecznie choć wietrznie
tu rozebraliśmy się do krótkiego rękawka
czterech z dwunastu
a to przyszły Apostoł, na którego czubku nie wypada nie być ;)
wtorek, 24 maja 2011
poniedziałek, 23 maja 2011
Victoria, Philip Island
Prawie cały zeszły tydzień żyliśmy pod znakiem odwiedzin naszego przyjaciela z Polski. Było bardzo miło, bo po raz kolejny w krótkim czasie mieliśmy okazję pokazywać miasto i okolice komuś bliskiemu, kogo lubimy i za kim troszkę tęsknimy siedziąc na dalekim lądzie. M z wyprzedzeniem wziął urlop i wynajął samochód, także w czwartek panowie pojechali na winobranie do doliny rzeki Yarry. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo K uwielbia wino, sam zajmuje się jego produkcją i z przyjemnością zajął się degustacją. Biedny M jako kierowca musiał wypluwać to, co trafiło w jego podniebienie i chyba z tego niedosytu przywiózł do domu 7 flaszek różnych trunków, każdą z innego szczepu i każdą, mam nadzieję, przepyszną.
A w piątek rano wyruszyliśmy już wspólnie w kierunku Philip Island, czyli na południowy wschód od Melbourne. Do zrobienia było nie więcej niż 200 km, więc zatrzymaliśmy się w Cranbourne, żeby obejrzeć filie tutejszego Ogrodu Botanicznego. Pomysł okazał się nieco nietrafiony, gryż ogród jest w stanie gruntownej przebudowy, śmierdzi niemożebnie obornikiem, przemykają tłumy seniorów, a wejście kosztuje ponad 10 dolarów. Wspięliśmy się więc na darmowy punkt widokowy, który dodatkowo potwierdził nam, że 10 dolców poszłoby w kanał, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy dalej.
Philip Island powitało nas pięknymi widoczkami zatoki, dobrą pogodą i lekkim wiaterkiem. Idealne warunki do zwiedzania i robienia zdjęć. Moim osobistym celem były tego dnia misie koala i pingwiny, może dlatego, że nigdy w życiu ich nie widziałam. Hm, do połowy soboty włącznie. Napierw udaliśmy się do Rezerwatu misiów, ze zgrabnym pawilonem wejściowym, w którym oprócz sklepiku z misiowymi gadżetami była kawiarenka i mała ekspozycja, pokazująca rozwój gatunkowy koalaków, cykl życia, można było odtworzyć ich odgłosy w różnych życiowych sytuacjach, a w specjalnej gablocie za szkłem mogliśmy popodziwiać ich odchody... no słowem wszystko! Po minięciu wystawy można było przejść do konkretu, czyli na specjalnie urządzoną trasę, gdzie prawdziwe miśki leniwie pasły się na eukaliptusach. Co tu dużo mówić, koala to prawdziwe słodziaki, nienerwowe, drapiące się za uszkiem, z sierścią głęboką na długość palca, nieco zaropiałymi oczkami i jakąś taką miękkością nie do określenia.
I tu mała dygresja na temat całej przyrody australijskiej, która jest nienerwowa, a drapieżniki można policzyć na palcach jednej ręki. Większość zwierzaków jest roślinożerna i dlatego wprowadzenie tu gatunków z innych kontynentów tak mocno zachwiało symbiozą naturalnego środowiska - do dziś tępi się tu koty, psy dingo i króliki, czyli wszystkie przywiezione przez białego człowieka pasożyty.
Wieczorkiem udaliśmy się na najbardziej południowy cypel wyspy, by podziwiać zachód słońca, a następnie na długo wyczekiwaną Paradę Pingwinów. Znowu pawilon wejściowy, restauracja, sklepiki, wystawa i masa ludzi zdążająca w kierunku plaży. A tam trybuny, lekko przygaszone światło i napięcie oczekiwania. Wraz z zachodem słońca z oceanu rozpoczął się desant na plażę dywizjonów małych pingwinów, które tutaj mają swoje norki i spędzają całe noce, by kolejnego dnia znów wyruszyć w morze na żer. Pingwinki były rzeczywiście niewielkie, wzrostu może 25-30cm, więc obserwowanie ich z bezpiecznej odległości 50m zakrawało o okulistyczną ekwilibrystykę. Moi panowie zaczęli już głośno komentować, że ściema i popelina. Na szczęście na plaże dochodziło się po wyniesionych ponad teren kładkach, a pingwiny przełaziły pod nimi w te i we wte, szukając dogodnych niezajętych norek. Było nawoływanie samic, walki, podskoki, czyszczenie piórek, wieczorna kupa, także atrakcji mieliśmy co nie miara w wykonaniu tych ciekawych zwierzątek. Moja refleksja była jednak smutna, bo w sumie pingwinów było mniej niż ludzi, którzy przybyli je oglądać. I że codziennie ci ludzie się zmieniają, a teran, na którym pingwinki czują się bezpiecznie, dramatycznie się kurczy. Ta niby sensownie urządzona enklawa pozwala nam musnąć kawałek natury, ale przychodzi czas na refleksję, ile jeszcze lat pingwiny wytrzymają to przedstawienie?
taras z widokiem na plac budowy w Ogrodzie Botanicznym
jeszcze trochę architektury botanicznej
koala i jego życiowe odgłosy
koala na żywo w trakcie gwałtownej pobudki
koala ulubieniec chłopaków - tych małych i dużych
to zdjęcie na 200-ce wskazuje, że miś był wysoko, a jednak z godnością utrzymywał równowagę, chyba lęk wysokości jest mu całkowicie obcy
zachód słońca na Philip Island, niestety pingwinów fotografowac nie wolno, ale jak chcecie je obejrzeć, zajrzyjcie tutaj
A w piątek rano wyruszyliśmy już wspólnie w kierunku Philip Island, czyli na południowy wschód od Melbourne. Do zrobienia było nie więcej niż 200 km, więc zatrzymaliśmy się w Cranbourne, żeby obejrzeć filie tutejszego Ogrodu Botanicznego. Pomysł okazał się nieco nietrafiony, gryż ogród jest w stanie gruntownej przebudowy, śmierdzi niemożebnie obornikiem, przemykają tłumy seniorów, a wejście kosztuje ponad 10 dolarów. Wspięliśmy się więc na darmowy punkt widokowy, który dodatkowo potwierdził nam, że 10 dolców poszłoby w kanał, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy dalej.
Philip Island powitało nas pięknymi widoczkami zatoki, dobrą pogodą i lekkim wiaterkiem. Idealne warunki do zwiedzania i robienia zdjęć. Moim osobistym celem były tego dnia misie koala i pingwiny, może dlatego, że nigdy w życiu ich nie widziałam. Hm, do połowy soboty włącznie. Napierw udaliśmy się do Rezerwatu misiów, ze zgrabnym pawilonem wejściowym, w którym oprócz sklepiku z misiowymi gadżetami była kawiarenka i mała ekspozycja, pokazująca rozwój gatunkowy koalaków, cykl życia, można było odtworzyć ich odgłosy w różnych życiowych sytuacjach, a w specjalnej gablocie za szkłem mogliśmy popodziwiać ich odchody... no słowem wszystko! Po minięciu wystawy można było przejść do konkretu, czyli na specjalnie urządzoną trasę, gdzie prawdziwe miśki leniwie pasły się na eukaliptusach. Co tu dużo mówić, koala to prawdziwe słodziaki, nienerwowe, drapiące się za uszkiem, z sierścią głęboką na długość palca, nieco zaropiałymi oczkami i jakąś taką miękkością nie do określenia.
I tu mała dygresja na temat całej przyrody australijskiej, która jest nienerwowa, a drapieżniki można policzyć na palcach jednej ręki. Większość zwierzaków jest roślinożerna i dlatego wprowadzenie tu gatunków z innych kontynentów tak mocno zachwiało symbiozą naturalnego środowiska - do dziś tępi się tu koty, psy dingo i króliki, czyli wszystkie przywiezione przez białego człowieka pasożyty.
Wieczorkiem udaliśmy się na najbardziej południowy cypel wyspy, by podziwiać zachód słońca, a następnie na długo wyczekiwaną Paradę Pingwinów. Znowu pawilon wejściowy, restauracja, sklepiki, wystawa i masa ludzi zdążająca w kierunku plaży. A tam trybuny, lekko przygaszone światło i napięcie oczekiwania. Wraz z zachodem słońca z oceanu rozpoczął się desant na plażę dywizjonów małych pingwinów, które tutaj mają swoje norki i spędzają całe noce, by kolejnego dnia znów wyruszyć w morze na żer. Pingwinki były rzeczywiście niewielkie, wzrostu może 25-30cm, więc obserwowanie ich z bezpiecznej odległości 50m zakrawało o okulistyczną ekwilibrystykę. Moi panowie zaczęli już głośno komentować, że ściema i popelina. Na szczęście na plaże dochodziło się po wyniesionych ponad teren kładkach, a pingwiny przełaziły pod nimi w te i we wte, szukając dogodnych niezajętych norek. Było nawoływanie samic, walki, podskoki, czyszczenie piórek, wieczorna kupa, także atrakcji mieliśmy co nie miara w wykonaniu tych ciekawych zwierzątek. Moja refleksja była jednak smutna, bo w sumie pingwinów było mniej niż ludzi, którzy przybyli je oglądać. I że codziennie ci ludzie się zmieniają, a teran, na którym pingwinki czują się bezpiecznie, dramatycznie się kurczy. Ta niby sensownie urządzona enklawa pozwala nam musnąć kawałek natury, ale przychodzi czas na refleksję, ile jeszcze lat pingwiny wytrzymają to przedstawienie?
taras z widokiem na plac budowy w Ogrodzie Botanicznym
jeszcze trochę architektury botanicznej
koala i jego życiowe odgłosy
koala na żywo w trakcie gwałtownej pobudki
koala ulubieniec chłopaków - tych małych i dużych
to zdjęcie na 200-ce wskazuje, że miś był wysoko, a jednak z godnością utrzymywał równowagę, chyba lęk wysokości jest mu całkowicie obcy
zachód słońca na Philip Island, niestety pingwinów fotografowac nie wolno, ale jak chcecie je obejrzeć, zajrzyjcie tutaj
sobota, 21 maja 2011
Melbourne, kibicowanie
W związku z ostatnimi wydarzeniami w kraju nad Wisłą, postanowiliśmy sprawdzić z M i kilkoma znajomymi, jak to jest z kibicowaniem w naszym mieście i w poprzednią niedzielę udaliśmy się na mecz futbolowy wraz z 43.000 innych zapaleńców. Mecz lokalny, pomiędzy drużynami dzielnicowymi, grał zespół Saints z St Kildy (kolorygranatowo-biało-czerwone) i Hawks z Hawthorne (kolory brązowo - żółte). Sam stadion jest przeolbrzymi, na 96.000 kibiców, ale stany ekstremalne osiąga przy ważniejszych rozgrywkach niż mecz lokalny.
Futbol australijski ma niewiele wspólnego z amerykańskim, a jeszcze mniej z europejską piłką nożną. Sama gra została wynaleziona przez krykiecistów jako rodzaj rozrywki i sposób na utrzymanie dobrej kondycji poza sezonem krykietowym, czyli praktycznie całą zimę, wczesną wiosnę i późną jesień, którą właśnie przeżywamy na własnej skórze.
Na moje lewe oko ulubiony sport Australijczyków to połączenie rugby, piłki, krykieta i zapasów. Po pierwsze boisko - owalne, krykietowe i ogromne. Po drugie bramki jak w rugby, ale poszerzone - mamy 4 paliki, dwa wyższe, dwa niższe i punktacja różni się w zależności od miejsca trafienia piłką. Piłka owalna też przypomina tę do rugby. Zawodników jest 18 w każdej drużynie, 2 rezerwowych i możliwość wymiany i rotacji zawodników praktycznie przez całą grę. Prócz tego na boisku znajduje się kilku sędziów, w tym sporo liniowych i co najmniej dwóch kelnerów, którzy biegają między zawodnikami i podają im wodę ....Nie ma żółtych i czerwonych kartek, są za to faule i rzuty wolne, jednak nasz stopień wtajemniczenia nie pozwalał na logiczne wyjaśnienie, dlaczego nastąpił nagły zwrot w grze i piłka została przyznana drużynie przeciwnej. Gra rozpoczyna się wybiciem piłki w centralnym kwadratowym polu i proceder ten powtarza się po zdobyciu każdej kolejnej bramki. Piłkę podaje się poprzez kopnięcie jej w górę lub wybicie dołem ręką, nigdy przez rzut. Przyjęcie piłki w ręce zapewnia zawodnikowi nietykalność, o ile nie pobiegnie z nią dalej niż 10m w dowolnym kierunku lub nie przetrzyma za długo bez wykonywania kolejnego podania. Piłka nie złapana w ręce prowadzi do typowego kotła przypominającego zapasy lub rugbowy młynek, ale to zobaczycie na zdjęciach.
Sama gra podzielona jest na 4 kwarty, po 30 minut każda z 10 minutowymi przerwami pomiędzy. Prawdziwie zapaleni kibice przybywali na stadion już godzinę przed rozpoczęciem, a po grze w pobliskim parku zaczynali trening amatorski z własnymi latoroślami. Tłum był barwny i nie podzielony jak na polskich stadionach, kibice w poszczególnych sektorach równo pomieszani i spokojni, były całe rodziny z dzieciakami, starsze panie i panowie i młodzież obu płci. Brakowało jedynie niemowlaków, ale im chyba darujemy. Najwięcej agresywnych zachowań zauważyliśmy na boisku między zawodnikami, a na trybunach panował spokój i pełne zrozumienie. A teraz na dowód kilka zdjęć.
boisko jeszcze przed meczem
spory odsetek kibiców stanowiła młodzież
pierwszy wyrzut piłki w centrum
radość po pierwszym golu - jak widać kolory zespołów mieszają się na trybunach bezproblemowo
przygotowanie do wykopu w podbramkowej strefie 50m
walka o piłkę zmieniająca się czasem w zapasy
radość na trybunie opanowanej przez Hawkesów pod koniec gry - wygrali ponad stówą do sześćdziesięciu kilku
Futbol australijski ma niewiele wspólnego z amerykańskim, a jeszcze mniej z europejską piłką nożną. Sama gra została wynaleziona przez krykiecistów jako rodzaj rozrywki i sposób na utrzymanie dobrej kondycji poza sezonem krykietowym, czyli praktycznie całą zimę, wczesną wiosnę i późną jesień, którą właśnie przeżywamy na własnej skórze.
Na moje lewe oko ulubiony sport Australijczyków to połączenie rugby, piłki, krykieta i zapasów. Po pierwsze boisko - owalne, krykietowe i ogromne. Po drugie bramki jak w rugby, ale poszerzone - mamy 4 paliki, dwa wyższe, dwa niższe i punktacja różni się w zależności od miejsca trafienia piłką. Piłka owalna też przypomina tę do rugby. Zawodników jest 18 w każdej drużynie, 2 rezerwowych i możliwość wymiany i rotacji zawodników praktycznie przez całą grę. Prócz tego na boisku znajduje się kilku sędziów, w tym sporo liniowych i co najmniej dwóch kelnerów, którzy biegają między zawodnikami i podają im wodę ....Nie ma żółtych i czerwonych kartek, są za to faule i rzuty wolne, jednak nasz stopień wtajemniczenia nie pozwalał na logiczne wyjaśnienie, dlaczego nastąpił nagły zwrot w grze i piłka została przyznana drużynie przeciwnej. Gra rozpoczyna się wybiciem piłki w centralnym kwadratowym polu i proceder ten powtarza się po zdobyciu każdej kolejnej bramki. Piłkę podaje się poprzez kopnięcie jej w górę lub wybicie dołem ręką, nigdy przez rzut. Przyjęcie piłki w ręce zapewnia zawodnikowi nietykalność, o ile nie pobiegnie z nią dalej niż 10m w dowolnym kierunku lub nie przetrzyma za długo bez wykonywania kolejnego podania. Piłka nie złapana w ręce prowadzi do typowego kotła przypominającego zapasy lub rugbowy młynek, ale to zobaczycie na zdjęciach.
Sama gra podzielona jest na 4 kwarty, po 30 minut każda z 10 minutowymi przerwami pomiędzy. Prawdziwie zapaleni kibice przybywali na stadion już godzinę przed rozpoczęciem, a po grze w pobliskim parku zaczynali trening amatorski z własnymi latoroślami. Tłum był barwny i nie podzielony jak na polskich stadionach, kibice w poszczególnych sektorach równo pomieszani i spokojni, były całe rodziny z dzieciakami, starsze panie i panowie i młodzież obu płci. Brakowało jedynie niemowlaków, ale im chyba darujemy. Najwięcej agresywnych zachowań zauważyliśmy na boisku między zawodnikami, a na trybunach panował spokój i pełne zrozumienie. A teraz na dowód kilka zdjęć.
boisko jeszcze przed meczem
spory odsetek kibiców stanowiła młodzież
pierwszy wyrzut piłki w centrum
radość po pierwszym golu - jak widać kolory zespołów mieszają się na trybunach bezproblemowo
przygotowanie do wykopu w podbramkowej strefie 50m
walka o piłkę zmieniająca się czasem w zapasy
radość na trybunie opanowanej przez Hawkesów pod koniec gry - wygrali ponad stówą do sześćdziesięciu kilku
czwartek, 19 maja 2011
Melbourne, architektura muzealno-patriotyczna
Jako że niedawno bezczelnie wykorzystaliśmy największe święto państwowe Australii, czyli ANZAC Day, na beztroskie byczenie się na tajskiej plaży, postanowiłam w końcu opisać największy tutejszy monument patriotyczny - Shrine of Remembrance.
Przeciętny turysta raczej nie ominie tej budowli-pomnika, znajdującego się pomiędzy Ogrodem Botanicznym a St Kilda Road, czyli największą arterią prowadzącą w kierunku południowym od Fed Square. Z daleka widać sam szczyt w postaci piramidy, wieńczącej zgrabną, choć ogromną świątynię w stylu klasyczno-socrealistycznym. Najciekawsza z mojego punktu widzenia jest część wkopana w ziemię i dodana dopiero w 2002 roku przez miejscowych architektów z biura Ashton Raggat McDougal.
Zabawa rozgrywa się pod ziemią i głównymi monumentalnymi schodami prowadzącymi do monumentu. Dwa nieregularne dziedzińce, dramatycznie pofalowane i rozwarstwione stanowią odpowiednio wejście i wyjście z muzeum. Poprzeczna oś, gdzie w horyzontalnej witrynie wyeksponowano wszystkie ordery świata, a każdy jeden symbolizuje 100 poległych Australijczyków we wszystkich wojnach świata. Dalej zgrabna recepcja i centrum dla zwiedzających. I oczywiście osiowe wejście do głównej świątynii, gdzie wystawiono sztandary, chorągwie, żołnierskie mundury i wszystko to, co interesuje małych chłopców.
A teraz kilka fotek - część ze spaceru z Moniką jakiś czas temu, a część z wczorajszego spaceru z Krzynkiem, który odwiedza nas w tym tygodniu ;) Prosimy o więcej gości!!!
Przeciętny turysta raczej nie ominie tej budowli-pomnika, znajdującego się pomiędzy Ogrodem Botanicznym a St Kilda Road, czyli największą arterią prowadzącą w kierunku południowym od Fed Square. Z daleka widać sam szczyt w postaci piramidy, wieńczącej zgrabną, choć ogromną świątynię w stylu klasyczno-socrealistycznym. Najciekawsza z mojego punktu widzenia jest część wkopana w ziemię i dodana dopiero w 2002 roku przez miejscowych architektów z biura Ashton Raggat McDougal.
Zabawa rozgrywa się pod ziemią i głównymi monumentalnymi schodami prowadzącymi do monumentu. Dwa nieregularne dziedzińce, dramatycznie pofalowane i rozwarstwione stanowią odpowiednio wejście i wyjście z muzeum. Poprzeczna oś, gdzie w horyzontalnej witrynie wyeksponowano wszystkie ordery świata, a każdy jeden symbolizuje 100 poległych Australijczyków we wszystkich wojnach świata. Dalej zgrabna recepcja i centrum dla zwiedzających. I oczywiście osiowe wejście do głównej świątynii, gdzie wystawiono sztandary, chorągwie, żołnierskie mundury i wszystko to, co interesuje małych chłopców.
A teraz kilka fotek - część ze spaceru z Moniką jakiś czas temu, a część z wczorajszego spaceru z Krzynkiem, który odwiedza nas w tym tygodniu ;) Prosimy o więcej gości!!!
niedziela, 15 maja 2011
Melbourne, architektura Johna Wardle
Melbourne, mianowane stolicą australijskiej kultury, szczęśliwie oferuje sporo koncertów, wernisaży, wystaw a nawet wydarzeń architektonicznych, w postaci wykładów, filmów o tematyce związanej z projektowaniem, pojmowaniem przestrzeni i problematyką urbanistyczną. Jakiś czas temu udało mi się ze znajomymi z pracy wziąć udział w wykładzie dwóch tuzów architektury, Nadera Tehraniego z dA (kiedyś NADAA) i Johna Wardle z John Wardle Architects. Panowie pracują w tej chwili nad budynkiem nowego wydziału architektury RMIT, więc przy okazji podpisania ostatecznego kontraktu z Uniwersytetem Nader przyleciał ze Stanów i wystąpił z wykładem, do którego wprowadzeniem była niby-krytyczna dyskusja prowadzona przez Johna.
Skończyło się podobnie jak na naszym podwórku, czyli panowie wzajemnie się komplementowali i znajdowali podobieństwa w swoich realizacjach, więc część krytyczna wypadła dosyć nudnawo. Natomiast potem Nader dosyć ciekawie opowiadał o swoich eksperymentach konstrukcyjnych i budowaniu wielokrotnie spiętrzonych struktur, które jakoby miałby być samonośne, ale nie zawsze się sprawdzały. Nader na szczęście łączy pracę komercyjną z dziekanowaniem i wykładaniem na Uniwersytecie w Bostonie, więc eksperymentuje ze studentami na strukturach hipotetycznych, a nie na ewentualnych klientach.
Cały wykład był bardzo ciekawy, okraszony świetnymi zdjęciami, symulacjami kolejnych etapów budowania struktur i zabawnymi przerywnikami. Niestety, na koniec nie było czasu na pytania i odpowiedzi i trochę tego mi brakowało. Sala była pełna, od zupełnie dorosłych, by nie rzec leciwych, architektów, po studentów pierwszego roku z Jenkinsem pod pachą, szkicownikiem moleskina i ipodami w kieszeni. W przyszłym tygodniu kolejny wykład, Marka Lee, może się wybiorę. A teraz kilka zdjęć z fascynującej realizacji Johna Wardle, budynku fundacji i biblioteki dla szkoły średniej niedaleko nas, spacerkiem ze 20 minut. Jak mnie tu odwiedzicie, to zaprowadzę z przyjemnością.
Skończyło się podobnie jak na naszym podwórku, czyli panowie wzajemnie się komplementowali i znajdowali podobieństwa w swoich realizacjach, więc część krytyczna wypadła dosyć nudnawo. Natomiast potem Nader dosyć ciekawie opowiadał o swoich eksperymentach konstrukcyjnych i budowaniu wielokrotnie spiętrzonych struktur, które jakoby miałby być samonośne, ale nie zawsze się sprawdzały. Nader na szczęście łączy pracę komercyjną z dziekanowaniem i wykładaniem na Uniwersytecie w Bostonie, więc eksperymentuje ze studentami na strukturach hipotetycznych, a nie na ewentualnych klientach.
Cały wykład był bardzo ciekawy, okraszony świetnymi zdjęciami, symulacjami kolejnych etapów budowania struktur i zabawnymi przerywnikami. Niestety, na koniec nie było czasu na pytania i odpowiedzi i trochę tego mi brakowało. Sala była pełna, od zupełnie dorosłych, by nie rzec leciwych, architektów, po studentów pierwszego roku z Jenkinsem pod pachą, szkicownikiem moleskina i ipodami w kieszeni. W przyszłym tygodniu kolejny wykład, Marka Lee, może się wybiorę. A teraz kilka zdjęć z fascynującej realizacji Johna Wardle, budynku fundacji i biblioteki dla szkoły średniej niedaleko nas, spacerkiem ze 20 minut. Jak mnie tu odwiedzicie, to zaprowadzę z przyjemnością.
środa, 4 maja 2011
Tajska wielkanoc / Bangkok
Dziś ostatni odcinek tajskich opowieści, obiecuję za chwilę wrócić do Melbourne i rozpocząć wątki lokalno-architektoniczno-jesienne. Ale jeszcze chwilę pozostanę w tropikalnych klimatach i będzie o Bangkoku. Zaczęło się nieciekawie, nasz samolot z Phuketu zaliczył ponad godzinne opóźnienie, mieliśmy dotrzeć do celu przed południem, a w efekcie po znalezieniu hotelu (który nota bene znajdował się na totalnym zadupiu, ale przynajmniej 10min od lotniska) i krótkim orzeźwieniu, usadziliśmy się w taksówce z miłym panem w czapce. Recepcjonistka powiedziała nam, że podróż do centrum powinna nas kosztować 300 Bat.
Oczywiście ustalenie tego z taksówkarzem nie było takie proste, M powiedział, że mam negocjować sama i dałam się wpuścić w te maliny. Zaczęło się ostro, bo od 500 Bat w jedną stronę, potem pan wpadł na genialny pomysł, że zostanie naszym osobistym kierowcą i będziemy z nim zwiedzali miasto za 1500 Bat. Obwiezie nas po wszystkich najważniejszych centrach handlowych z podróbkami i sztuczną biżuterią, po świątyniach i pałacach. Próbowałam wynegocjować podróż w 1 stronę za 300 Bat lub w dwie strony za 600. Zgodził się na podróż w 1 stronę pod warunkiem, że zawiezie nas do wielkiego sklepu jubilerskiego, gdzie za przywiezienie nas dostanie 200 Bat, żeby razemy wyszło 500. Ciągle podtykał nam pod nos wymięte ulotki kolejnych miejsc, które powinniśmy z nim odwiedzić. Generalnie sprzeczaliśmy się o kasę i trasę całą drogę, wynegocjował jeszcze od nas zapłatę za autostradę 40 Bat, potem dotarliśmy do tego nieszczęsnego centrum jubilerskiego, miałam wrażenie, że wjechaliśmy na autostradę tylko po to, by do niego szybciej dotrzeć. Było śmiesznie, bo dosyć tandetna biżuteria kompletnie nie była celem naszej podróży. Przemknęliśmy przez tę mekkę tandety w tempie sprinterów i 5 minut później pojawiliśmy się przy naszym kierowcy. Zaczął się lament, że byliśmy za krótko i pan nie dostał swoich obtaniających kuponów. Pan śmiał się nerwowo, złożeczył i wypuszczał powietrze wydając z siebie charakterystyczne trrrr na wysokim kontralcie. Trwało to jakieś 15 minut, w czasie których ja z kolei wydzierałam się na niego, że zamiast zawieźć nas do świątyni buddyjskiej (taxi była cała obwieszona wizerunkami Buddy), wiezie nas do świątyni handlu. W efekcie wysadził nas przy przystani wodnej, która chyba też należała do jego ziomali, którzy go opłacali za przyciąganie turystów. No i wyrwał ode mnie 400Batów.
Bangkok okazał się mniej więcej tak samo zasyfiony jak Patong, z jeszcze większym smogiem i fekalną cieczą stojącą w kanałach. Śmierdziało nieziemsko, czasem padliną, czasem nieświeżym owocem lub zepsutym jajem. Do wyboru do koloru. Ilość samochodów, tuktuków i skuterów przerosła nasze wyobrażenie. Miasto nie za bardzo nadaje się na zwiedzanie go na piechotę, trudno przejść na drugą stronę ulicy, a pokonanie czteropasmówki oznacza samobójstwo. Niby są światła dla pieszych, ale np w jednym miejscu nigdy nie zmieniają się na zielone! Przestaliśmy przy takiej drodze dobre 5 minut dopóki miejscowi nie pokazali nam, że należy po prostu śmignąć między samochodami!
Niestety wszystkie co ważniejsze Waty (czytaj Łaty), czyli buddyjskie świątynie były o tej porze pozamykane i pilnie strzeżone przez policję, a raczej małe oddziały wojskowe. Ogólnie dużo wojska się kręciło, a nasz taksówkarz przewodnik mówił o zamieszkach i pokazywał nam obóz Żółtych rozłożony przed Parlamentem, w którym chwilowo rządzą Czerwoni. Albo na odwrót. Wszędzie też kramy i kramiki z jedzeniem, napojami i amuletami. Przeszliśmy kawał miasta, obeszliśmy rządowe gmachy, muzeum narodowe i główny teatr. Wróciliśmy do dzielnicy handlowej, gdzie w najlepsze trwała transmisja ze ślubu Kate i Williama. Knajpy wypełnione po brzegi, skupiska sprzedawców wokół małych przenośnych telewizorków i chór chłopięcy z katedry westministerskiej puszczony na ful w tym skwarze i smrodzie.
Byliśmy zmęczeni, wyczerpani i brudni, a wszystko dookoła maksymalnie abstrakcyjne. M. zawołał taksówkę i bez zbytecznego targowania pojechaliśmy do domu. Zapłacił kierowcy 575Batów i tak się skończyła nasza One Night in Bangkok!
typowa ulica handlowa
hm architektura miejska
ornamenty
zakamarki
jedzenie pyszne, ale na własne ryzyko
poezja bazarowa
tuktuki przed muzeum
Oczywiście ustalenie tego z taksówkarzem nie było takie proste, M powiedział, że mam negocjować sama i dałam się wpuścić w te maliny. Zaczęło się ostro, bo od 500 Bat w jedną stronę, potem pan wpadł na genialny pomysł, że zostanie naszym osobistym kierowcą i będziemy z nim zwiedzali miasto za 1500 Bat. Obwiezie nas po wszystkich najważniejszych centrach handlowych z podróbkami i sztuczną biżuterią, po świątyniach i pałacach. Próbowałam wynegocjować podróż w 1 stronę za 300 Bat lub w dwie strony za 600. Zgodził się na podróż w 1 stronę pod warunkiem, że zawiezie nas do wielkiego sklepu jubilerskiego, gdzie za przywiezienie nas dostanie 200 Bat, żeby razemy wyszło 500. Ciągle podtykał nam pod nos wymięte ulotki kolejnych miejsc, które powinniśmy z nim odwiedzić. Generalnie sprzeczaliśmy się o kasę i trasę całą drogę, wynegocjował jeszcze od nas zapłatę za autostradę 40 Bat, potem dotarliśmy do tego nieszczęsnego centrum jubilerskiego, miałam wrażenie, że wjechaliśmy na autostradę tylko po to, by do niego szybciej dotrzeć. Było śmiesznie, bo dosyć tandetna biżuteria kompletnie nie była celem naszej podróży. Przemknęliśmy przez tę mekkę tandety w tempie sprinterów i 5 minut później pojawiliśmy się przy naszym kierowcy. Zaczął się lament, że byliśmy za krótko i pan nie dostał swoich obtaniających kuponów. Pan śmiał się nerwowo, złożeczył i wypuszczał powietrze wydając z siebie charakterystyczne trrrr na wysokim kontralcie. Trwało to jakieś 15 minut, w czasie których ja z kolei wydzierałam się na niego, że zamiast zawieźć nas do świątyni buddyjskiej (taxi była cała obwieszona wizerunkami Buddy), wiezie nas do świątyni handlu. W efekcie wysadził nas przy przystani wodnej, która chyba też należała do jego ziomali, którzy go opłacali za przyciąganie turystów. No i wyrwał ode mnie 400Batów.
Bangkok okazał się mniej więcej tak samo zasyfiony jak Patong, z jeszcze większym smogiem i fekalną cieczą stojącą w kanałach. Śmierdziało nieziemsko, czasem padliną, czasem nieświeżym owocem lub zepsutym jajem. Do wyboru do koloru. Ilość samochodów, tuktuków i skuterów przerosła nasze wyobrażenie. Miasto nie za bardzo nadaje się na zwiedzanie go na piechotę, trudno przejść na drugą stronę ulicy, a pokonanie czteropasmówki oznacza samobójstwo. Niby są światła dla pieszych, ale np w jednym miejscu nigdy nie zmieniają się na zielone! Przestaliśmy przy takiej drodze dobre 5 minut dopóki miejscowi nie pokazali nam, że należy po prostu śmignąć między samochodami!
Niestety wszystkie co ważniejsze Waty (czytaj Łaty), czyli buddyjskie świątynie były o tej porze pozamykane i pilnie strzeżone przez policję, a raczej małe oddziały wojskowe. Ogólnie dużo wojska się kręciło, a nasz taksówkarz przewodnik mówił o zamieszkach i pokazywał nam obóz Żółtych rozłożony przed Parlamentem, w którym chwilowo rządzą Czerwoni. Albo na odwrót. Wszędzie też kramy i kramiki z jedzeniem, napojami i amuletami. Przeszliśmy kawał miasta, obeszliśmy rządowe gmachy, muzeum narodowe i główny teatr. Wróciliśmy do dzielnicy handlowej, gdzie w najlepsze trwała transmisja ze ślubu Kate i Williama. Knajpy wypełnione po brzegi, skupiska sprzedawców wokół małych przenośnych telewizorków i chór chłopięcy z katedry westministerskiej puszczony na ful w tym skwarze i smrodzie.
Byliśmy zmęczeni, wyczerpani i brudni, a wszystko dookoła maksymalnie abstrakcyjne. M. zawołał taksówkę i bez zbytecznego targowania pojechaliśmy do domu. Zapłacił kierowcy 575Batów i tak się skończyła nasza One Night in Bangkok!
typowa ulica handlowa
hm architektura miejska
ornamenty
zakamarki
jedzenie pyszne, ale na własne ryzyko
poezja bazarowa
tuktuki przed muzeum
wtorek, 3 maja 2011
Tajska wielkanoc / zatoka Pha-Nga
W środku naszego pobytu na malowniczym Phukecie zafundowaliśmy sobie całodzienną wyprawę na zatokę Pha-Nga, która zajmowała na mojej liście Rzeczy do Zobaczenia w Życiu dosyć wysoką pozycję. Samo ustalenie korzystnej ceny za wyprawę zajęło nam chwilę, bo nasz hotelowy pilot oferował ją za 1900 Baht od osoby, hotelowy kiosk turystyczny - 1500, a przejście jakichś 100m od bram hotelu pozwoliło nam zbić cenę do 1200 B, przypuszczam, że jakbyśmy ponegocjowali skończyło by się na 1000B. Aha, cena na ulotce opisującej wyprawę: 2800B. To tak dla łatwowiernych turystów z uporządkowanych krajów Zachodniej Europy;)
Busik zabrał nas sprzed hotelu o 7.45, siedziała w nim już para Japończyków, potem dosiadły się dwie Australijki, a następnie czteroosobowa rodzina chińska. Przejechaliśmy praktycznie całą wyspę do zatoki Ao Po, gdzie czekały na nas wozy drabiniaste, którymi pokonaliśmy ostatnie 500m do barek / promów. Na każdym z 10 osób obsługi i gumowe kajaki, które bardzo nam się wkrótce przydały. Dzień był piękny, choć jak to w tej części świata nieźle zaparowany. Także musicie mi wybaczyć jakość zdjęć, ale niestety wyraźniejszych nie dało się zrobić.
Płyneliśmy w kierunku Zatoki dobrą godzinę, ale już po 45minutach widzieliśmy pierwsze góry majestatycznie piętrzące się nad spokojną wodą. Gdzieniegdzie maleńkie łódki rybackie z zadartymi dziobami, promy podobne do naszego i oczywiście te potężne, malownicze wzgórza o pięknej strukturze skał i egzotycznej zieloności. Zatrzymaliśmy się w sumie w czterech miejscach - Panak Island, James Bond Island, Hong Island i Naka Bay, gdzie robiliśmy wyprawy w kierunku skał, w nadwodne jaskinie pełne nietoperzy, stalaktytów i stalagmitów. Widzieliśmy skałę, na tle której kręcono Jamesa Bonda z Rogerem Moorem, drzewa mangrowe rosnące pośrodku wody, nasz mały przewodnik wyczarował dla mnie różę z przyschniętego liścia jakiejś egzotycznej rośliny, zjedliśmy przepyszny lunch na łodzi, M skakał z burty i kazał się filmować, popływaliśmy wpław i kajakiem, z przewodnikiem i sami. Dzień był pełen wrażeń i zdecydowanie był najpiękniejszym przeżyciem w czasie naszej tajskiej wyprawy. A teraz foty.
hop na wóz drabiniasty
nasz główny przewodnik objaśnia szczegóły wyprawy
rybacka łódka
wielkość skał można ocenić w odniesieniu do tego dwupiętrowego promu
wyprawa kajakiem - wypływamy z jaskinii
a to inna grupa właśnie do niej wpływa
typowa łódź rybacka z Jamesem Bondem na pokładzie
czy jest coś piękniejszego?
Busik zabrał nas sprzed hotelu o 7.45, siedziała w nim już para Japończyków, potem dosiadły się dwie Australijki, a następnie czteroosobowa rodzina chińska. Przejechaliśmy praktycznie całą wyspę do zatoki Ao Po, gdzie czekały na nas wozy drabiniaste, którymi pokonaliśmy ostatnie 500m do barek / promów. Na każdym z 10 osób obsługi i gumowe kajaki, które bardzo nam się wkrótce przydały. Dzień był piękny, choć jak to w tej części świata nieźle zaparowany. Także musicie mi wybaczyć jakość zdjęć, ale niestety wyraźniejszych nie dało się zrobić.
Płyneliśmy w kierunku Zatoki dobrą godzinę, ale już po 45minutach widzieliśmy pierwsze góry majestatycznie piętrzące się nad spokojną wodą. Gdzieniegdzie maleńkie łódki rybackie z zadartymi dziobami, promy podobne do naszego i oczywiście te potężne, malownicze wzgórza o pięknej strukturze skał i egzotycznej zieloności. Zatrzymaliśmy się w sumie w czterech miejscach - Panak Island, James Bond Island, Hong Island i Naka Bay, gdzie robiliśmy wyprawy w kierunku skał, w nadwodne jaskinie pełne nietoperzy, stalaktytów i stalagmitów. Widzieliśmy skałę, na tle której kręcono Jamesa Bonda z Rogerem Moorem, drzewa mangrowe rosnące pośrodku wody, nasz mały przewodnik wyczarował dla mnie różę z przyschniętego liścia jakiejś egzotycznej rośliny, zjedliśmy przepyszny lunch na łodzi, M skakał z burty i kazał się filmować, popływaliśmy wpław i kajakiem, z przewodnikiem i sami. Dzień był pełen wrażeń i zdecydowanie był najpiękniejszym przeżyciem w czasie naszej tajskiej wyprawy. A teraz foty.
hop na wóz drabiniasty
nasz główny przewodnik objaśnia szczegóły wyprawy
rybacka łódka
wielkość skał można ocenić w odniesieniu do tego dwupiętrowego promu
wyprawa kajakiem - wypływamy z jaskinii
a to inna grupa właśnie do niej wpływa
typowa łódź rybacka z Jamesem Bondem na pokładzie
czy jest coś piękniejszego?
Subskrybuj:
Posty (Atom)