poniedziałek, 17 stycznia 2011

Wilson Prom, day 2 & 3

Weekend mieliśmy wypełniony po brzegi, więc nie pisałam, ale teraz czas na kontynuację opowieści wakacyjnej. Co się działo? Wiele. W piątek pierwsze tiramisu w moim życiu wykonane własnoręcznie. Miało być wg przepisu Mamy M, ale oczywiście postanowiliśmy sobie ułatwić pracę, wsadzając śmietanę w celu ubicia do blendera i rzeczywiście, ubiła się, tyle, że na masło. Przeszłam więc do przepisów klasycznych z kombinacją kogiel-mogiel + beza i wyszło nieźle. Konsystencja jeszcze nie ta, ale kierunek właściwy. W sobotę wielkie sprzątanie i kolacja ze znajomymi - nasz grill w użyciu po raz kolejny, a w niedzielę pierwsza urodzinowa wizyta na Sky Deck, czyli tarasie widokowym zlokalizowanym na 88.piętrze najwyższego tu budynku Eureka Tower. Potem parada gejowska, Melbourne Cup i rozgrywki krykieta na poziomie międzynarodowym - mecz o wszystko między Anglią a Australią.... o Sky Decku jeszcze napiszę, a teraz wracam do wakacyjnych wspomnień.

Po pierwszym dniu długiej jak na nas wędrówki z plecakami (12km) postanowiliśmy odpocząć solidnie i spędziliśmy cały dzień na plaży. Rekordzistą był Daras, który pospieszył na pierwszą kąpiel w okolicach 5 rano. Ja zwlokłam się o 8 i spotkałam naszych współtowarzyszy na porannej kawie plażowej. M. był ostatni, ale w sumie nie dziwię mu się, bo dzień był pochmurny. Po południu się przejaśniło, tak, że wszyscy uderzyliśmy do kąpieli, trochę graliśmy we freesbie, a trochę w planowanie, przy czym to trochę zakończyliśmy przy świeczkach o 11 w nocy. W międzyczasie czytaliśmy, gotowaliśmy obiadek, zalewaliśmy kolejne chińskie zupki i opowiadaliśmy sobie o życiu. Dzień należy zaliczyć do udanych, tym bardziej, że następna trasa okazała się dosyć forsowna.

Z Little Waterloo Bay ruszyliśmy w kierunku Refuge Cove, następnego kempingu, gdzie mieliśmy spędzić dwie kolejne noce. Do przejścia było raptem 7km, ale trasa nie bez powodu została opisana jako średnio-trudna. Najbardziej na tym etapie wycierpiał chyba Daras, któremu Iza pakowała tego dnia plecak. Mnie skóra zeszła z pięt, a palce wskazujące stóp mam czarne od wewnętrznych krwiaków do dziś. Nie wiem o co chodzi, ale było sporo podejść, skakania po skałkach i hamowania stopami, które najwyraźniej niefortunnie przemieszczały mi się w butach. Często musieliśmy odpoczywać i nic dziwnego, bo szybko robiło się tego dnia gorąco. Natomiast krajobrazowo trasa była fantastyczna - najpierw ostre podejście pod górę, przejście przez mniejszą zatokę z piaszczystą plażą zlokalizowaną nieopodal naszej pierwszej, potem cypel i powolny marsz pod górę i na koniec zejście do kolejnej, zupełnie wyciszonej zatoczki, w której stacjonowały jachty i łódki.

Sam kamping był o niebo fajniejszy od pierwszego, równa polana między rzadkimi, ale dającymi cień drzewami, dojście do strumienia na tyle wygodne, że udało mi się umyć włosy, kibel czyściutki, ludzi mniej, strumień obejmujący kemping i sympatyczna, choć wąska plaża, osłonięta od wiatru i fal. Na potwierdzenie kilka fotek.

 Little Waterloo Bay w popołudniowym cieniu
 Little Waterloo Bay - przezroczystość w mojej skali 95%
strumień, zupka na żółtej wodzie smakuje lepiej niż na kranówie, cudowne tabletki minimalizujące ryzyko złapania choróbska przydały się nie tylko tu!
 po drodze - jedno z miejsc odpoczynku
po drodze - przeprawa przez kolejny strumień, my z M. już w lesie, gdzie musiał mnie podciągać po skale, inaczej nie dało rady wejść z powrotem na trasę
 ostatni popas przed celem naszej podróży - w dole
 na miejscu !
woda w strumieniu - znowu żółta, zamieszkana przez kraby, węże i szczury wodne, ale w smaku - wyborna hehe

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz