czwartek, 13 stycznia 2011

Wilson Prom day 1

Pomyślałam tak sobie dziś wracając z pracy, że ta nasza przydługa relacja z podróży może być dla Was już nudna i należy się porządny raport z najlepszego miasta na świecie, czyli Melbourne.

Od tygodnia pada. Wczoraj lało trzy razy, dziś siąpi, ale regularnie. Temperatura w okolicach 27C, wilgotność 97%. Pranie nie schnie, a jak w końcu wyschnie, zaczyna śmierdzieć jak zmokły pies albo ściera do tablicy w podstawówce nr 65 w Warszawie. Ulice nie schną, ptaki nie śpiewają, krzewy nie pachną. Pachnie wilgoć. Życie uliczne zamiera. Australijczycy w klapkach lub na bosaka z sześciopakami przemykają do domów, żeby oglądać filmy na dvd. Jest czas na robienie na drutach, czytanie książek lub porządkowanie spraw podatkowych. Ale czy to przypadkiem nie są aktywności - pasywności na środek zimy??? Ale nie narzekajmy, przynajmniej jeszcze nie mamy tu powodzi, w Queensland jest bardziej wesoło... Słońce, gdzie jesteś?

Wracamy do wycieczki, czyli najpoważniejszego etapu naszej podróży - wędrówki z plecakami po najpiękniejszym parku Wiktorii - Wilsons Promontory. Tak się złożyło, że na Sylwestra i kilka dni wędrówki udało nam się umówić z naszymi najbliższymi tu znajomymi - Izą i Darasem. Są w podobnej do nas sytuacji i od niedawna w mieście, więc we czwórkę jest nam czasami raźniej. Szczególnie w czasie hm prawie dzikiej wyprawy. Plan był prosty: pierwszego dnia robimy 12km, potem dzień odpoczywamy, następnie 7km, dzień odpoczynku, 6km i sylwester! A potem już tylko 11 km i jesteśmy w cywilizacji.Ja oczywiście byłam w krańcowej panice, czy podołam zadaniu, jaka będzie pogoda i czy się dobrze przygotowaliśmy. M. z kolei podszedł do sprawy na pełnym luzie, czego skutki mieliśmy odczuć już niedługo.

Pierwsze pięć kilometrów szliśmy przyjemną szutrową drogą w dół, plecaki wbijały nam się w ramiona lekko, wiał lekki wiatr, świeciło, ogólnie pogoda przyjemna. Potem trasa zmieniła się w wąską ścieżkę, gdzieniegdzie piaszczystą, skalistą, miejscami bagienną z przejściami - mostkami wijącymi się wzdłuż mokradeł. W końcu dotarliśmy na wybrzeże i naszą plażę! Zalew hurraoptymizmu ostudził nam drogowskaz, okazało się, że przed nami jeszcze 2km drogi! Do kempingu dotarliśmy prawie o zmierzchu, ostatni kilometr złażąc między kamieniami po grani w głębszym buszu. Daras powiedział, że to był najdłuższy kilometr w jego życiu. No cóż, potem okazało się, że były i dłuższe przed końcem wyprawy...

plaża w Tidal River, największym kempingu parku, ze sklepem, barem, punktem informacyjnym, a nawet kinem, jak widzicie, trochę wiało
 wydmy Tidal River, góry w tle


 nasza objuczona trójka, M. strzela fotę
tu przeszedł pożar buszu w 2005 roku, strawił 25% z 500.000 ha buszu
 ten widok mnie oczarował
 pierwsza nasza dzika plaża - krótki popas
 no i jeszcze przejście przez ten strumyk, 2km i spać!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz