Kilka tygodni temu, w związku z urodzinami M, postanowiłam zaproponować nam jakieś nietypowe działanie i w słoneczne niedzielne południe pojechaliśmy do centrum, żeby wreszcie zobaczyć całe miasto z najwyższego budynku dostępnego dla szerokiej publiczności, czyli Eureka Tower. Koszt w sumie wysoki, ale opłacało się. Wjechaliśmy na 88 piętro, żeby ewentualnie stanąć w dodatkowej kolejce do Sky Decku czyli prostopadłościennej szklanej kapsuły, która wysuwa się z budynku na otwartą przestrzeń - szklane ściany, sufit i podłoga. Wrażenia mogą byc podobno na tyle ekstremalne, że niewskazane dla osób z wieńcówką i kobiet w ciązy. No cóż, podobno.
Kolejka do tej dodatkowej atrakcji oznaczała potencjalną godzinę kręcenia się po 88. piętrze. Zrezygnowaliśmy i dobrze, bo w sumie wygląda to tak, że w kapsule w tym samym czasie stoi do 10 osób, ona powoli wysuwa się na tę niby otwartą przestrzeń, ale jest uytuowana tak, że najlepszy widok na CBD ma zasłonięty przez wykusz budynku. Podejrzewam, że może to mieć związek z przeważającymi wiatrami. Na 88 piętrze to już nie przelewki! No więc wysuwa się toto, na początku ma mleczne szyby, potem nagle ciemność opada i ma być wielki szok. Wiem, bo staliśmy tuż obok owej kapsuły, właśnie w tym wykuszu z dobrym widokiem. Po 3-4 minutach kapsuła się chowa. Wszystko razem z czekaniem w kolejce za dodatkowe 15 dolarów od łebka.
Natomiast sam widok na miasto był wyjątkowo przyjemny, miało się wrażenie przebywania w samolocie podczas podchodzenia do lądowania - ludzie i samochody malutcy, wszystko bardzo wyraźne, dalej zamglone. W okolicach Federation Square odbywał się jakiś festiwal, łódki spływały brązową Yarrą, a na kortach zaczynało się Australian Open. Jeżeli będziecie kiedyś zwiedzali Melbourne, na pewno warto się tam udać, żeby zdać sobie sprawę z rozciągłości miasta, jak również całkiem udanej urbanistyki dzielnicy centralnej i południowej, w której stoi Eureka Tower.
CBD czyli centralna dzielnica biznesowa - tu pracuje M
jeden z mostów pieszych w centrum
główna stacja kolejowa w centrum Flinders
widok w stronę morza czyli zatoki oceanicznej, jak M mnie zwykle poprawia
za tym parkiem mieszkamy
czwartek, 27 stycznia 2011
wtorek, 25 stycznia 2011
Melbourne, Ozzi Day
Dziś święto narodowe, czyli Dzień Australii. Na czym polega to patriotyczne święto? W Polsce możnaby się spodziewać pochodów, mszy za Ojczyznę, ew. różnych wydarzeń z pogranicza kultury i polityki. Tu jest inaczej - jest to dzień wolny od pracy, w całości poświęcony ulubionemu zajęciu Ozzich czyli barbecue! Popularnie zdrobnione barbie odbywa się wszędzie, w parkach na elektrycznych piecykach, nad rzeką w specjalnie przygotowanych półkolistych wysepkach wzdłuż trasy biegowej, nad morzem w przenośnych kulistych barbusiach i wreszcie w formie skondensowanej na Federation Square, gdzie dziś mamy Festiwal pieczenia na ruszcie! Wg programu różne nacje pieką to, co lubią najbardziej, a na zakończenie dnia mają być fajerwerki.
Nawet mieliśmy się tam udać, ale po pierwsze - nie pokazują tam transmisji meczu Radwańskiej, a po drugie pogoda nie jest jakaś rewelacyjna. M. postanowił więc zaczadzić nasz mały przydomowy ogródek i uruchomił Smoking Joe, czyli małego barbusia firmy Weber, którego zakupiliśmy trzy tygodnie wcześniej. Mimo szeroko rozpropagowanej tu metody smażenia na rozgrzanej płycie (podgrzanej elektrycznie lub gazowo), my wolimy smak mięsa zrobionego na węglu drzewnym i nikt nas od tego nie odwiedzie. Odpala się toto trochę trudno, ale za to długo trzyma ciepło i rewelacyjnie szybko smaży. Ostatnio robilismy szaszłyczki, kotleciki mieszane, kiełbaski i eksperymentalnie jakieś warzywa. Na szczęście grill uruchamiamy tylko weekendowo, i to nie zawsze, także postaramy się za bardzo nie spuchnąć od tych smakowitości.
Na zakończenie kilka fotek Melbourne z lotu ptaka, wykonanych przed tygodniem z hakiem.
Federation Square czyli główne miejsce lokalnych wydarzeń społecznych i kulturalnych
Yarra River, ogród botaniczny po prawej i Australian Open po lewej
na tej arenie - zakniętej - dziś nasza Agnieszka Radwańska przegrała z Kim Clijsters, w czasie finału meczu nad kortem przelatywały eskadry samolotów w ramach wojskowej parady
droga z centrum na korty - przyjemna mała architektura pomostowa
Nawet mieliśmy się tam udać, ale po pierwsze - nie pokazują tam transmisji meczu Radwańskiej, a po drugie pogoda nie jest jakaś rewelacyjna. M. postanowił więc zaczadzić nasz mały przydomowy ogródek i uruchomił Smoking Joe, czyli małego barbusia firmy Weber, którego zakupiliśmy trzy tygodnie wcześniej. Mimo szeroko rozpropagowanej tu metody smażenia na rozgrzanej płycie (podgrzanej elektrycznie lub gazowo), my wolimy smak mięsa zrobionego na węglu drzewnym i nikt nas od tego nie odwiedzie. Odpala się toto trochę trudno, ale za to długo trzyma ciepło i rewelacyjnie szybko smaży. Ostatnio robilismy szaszłyczki, kotleciki mieszane, kiełbaski i eksperymentalnie jakieś warzywa. Na szczęście grill uruchamiamy tylko weekendowo, i to nie zawsze, także postaramy się za bardzo nie spuchnąć od tych smakowitości.
Na zakończenie kilka fotek Melbourne z lotu ptaka, wykonanych przed tygodniem z hakiem.
Federation Square czyli główne miejsce lokalnych wydarzeń społecznych i kulturalnych
Yarra River, ogród botaniczny po prawej i Australian Open po lewej
na tej arenie - zakniętej - dziś nasza Agnieszka Radwańska przegrała z Kim Clijsters, w czasie finału meczu nad kortem przelatywały eskadry samolotów w ramach wojskowej parady
droga z centrum na korty - przyjemna mała architektura pomostowa
sobota, 22 stycznia 2011
Wilson Prom, day 4&5
Kończąc wątek wakacyjny, dziś opiszę nasze ostatnie dni w najpiękniejszym parku narodowym Wiktorii. Mieliśmy w sumie wędrować 6 dni, ale z własnej winy i nieroztropności musieliśmy zakończyć przygodę dzień wcześniej, czyli 1 stycznia 2011 roku. Może i lepiej, bo dzięki temu wieczorem hucznie świętowaliśmy Nowy Rok na Hawajach, wcinając pyszne steki w dobrej restauracji w centrum Melbourne.
Ale zanim to nastąpiło, przed nami były jeszcze dwa dosyć wyczerpujące odcinki wędrówki - jeden 7km po skałkach i lekkim buszu paprociowym z Refugee Cove do Sealers Cove i następny, 11km z Sealers Cove na parking Telegraph Saddle. Sealers Cove okazał się być całkiem przyjemnym kempingiem schowanym w lesie między ogromnymi kamieniami i powalonymi pniami drzew. Około 14 zjedliśmy tam nasze prawie ostatnie zapasy, na sylwestra mieliśmy jedynie kilka butelek żółtej wody ze strumienia i wizję 11 km wędrówki dnia następnego, po zjedzeniu ostatniej chińskiej zupki. Wieczorem byliśmy już tak głodni, że Izabela poszła na zwiady w celu kupienia jakiegokolwiek jedzenia od innych turystów. Niedaleko wesoła grupa obżerała się paląc trawę. W ramach dobrego nastroju uraczyli nas zupełnie za darmo ciastem domowej roboty, krakersikami, puszką śliwek w kompocie i trzema zupkami chińskimi! Zupki zostawiliśmy na rano, a reszta stanowiła naszą ucztę sylwestrową! Zasnęliśmy koło 10, szczęśliwi choć wymęczeni.
Rano czekała nas kolejna droba przygoda, okazało się że przypływ odciął nam drogę do kolejnego odcinka wędrówki, a zależało nam na czasie i dotarciu do cywilizacji i naszych wymarzonych steków. Nie było innej rady, jak pokonać potoczek, który poprzedniego dnia sięgał do kostek, w samych gaciach z plecakami uniesionymi wysoko nad głowami. Woda sięgała wysokiego pasa. Hej przygodo! Potem już tylko przeprawa przez bagno z paprociami i mozolna droga pod górę serpentynami wzdłuż stoków górskich. Po 11 byliśmy na parkingu! Ten odcinek poszedł nam zdecydowanie najszybciej... a teraz kilka fotek z pięknej, ponad 2km plaży w Sealers Cove i naszej przeprawy. Temat wakacji zakończony!
Sealers Cove
pierwsze wrażenia z plaży i płyciutki potok
początek przypływu
przypływ po 16, ten kamień rano był do połowy w wodzie
poranna przeprawa, dziewczyna niesiona przez chłopaka okazała się być Polką z Melbourne;)
plaża o poranku
paprociowy busz z wygodną kładką ciągnącą się ze 2 km
bagno po drodze do cywilizacji
Ale zanim to nastąpiło, przed nami były jeszcze dwa dosyć wyczerpujące odcinki wędrówki - jeden 7km po skałkach i lekkim buszu paprociowym z Refugee Cove do Sealers Cove i następny, 11km z Sealers Cove na parking Telegraph Saddle. Sealers Cove okazał się być całkiem przyjemnym kempingiem schowanym w lesie między ogromnymi kamieniami i powalonymi pniami drzew. Około 14 zjedliśmy tam nasze prawie ostatnie zapasy, na sylwestra mieliśmy jedynie kilka butelek żółtej wody ze strumienia i wizję 11 km wędrówki dnia następnego, po zjedzeniu ostatniej chińskiej zupki. Wieczorem byliśmy już tak głodni, że Izabela poszła na zwiady w celu kupienia jakiegokolwiek jedzenia od innych turystów. Niedaleko wesoła grupa obżerała się paląc trawę. W ramach dobrego nastroju uraczyli nas zupełnie za darmo ciastem domowej roboty, krakersikami, puszką śliwek w kompocie i trzema zupkami chińskimi! Zupki zostawiliśmy na rano, a reszta stanowiła naszą ucztę sylwestrową! Zasnęliśmy koło 10, szczęśliwi choć wymęczeni.
Rano czekała nas kolejna droba przygoda, okazało się że przypływ odciął nam drogę do kolejnego odcinka wędrówki, a zależało nam na czasie i dotarciu do cywilizacji i naszych wymarzonych steków. Nie było innej rady, jak pokonać potoczek, który poprzedniego dnia sięgał do kostek, w samych gaciach z plecakami uniesionymi wysoko nad głowami. Woda sięgała wysokiego pasa. Hej przygodo! Potem już tylko przeprawa przez bagno z paprociami i mozolna droga pod górę serpentynami wzdłuż stoków górskich. Po 11 byliśmy na parkingu! Ten odcinek poszedł nam zdecydowanie najszybciej... a teraz kilka fotek z pięknej, ponad 2km plaży w Sealers Cove i naszej przeprawy. Temat wakacji zakończony!
Sealers Cove
pierwsze wrażenia z plaży i płyciutki potok
początek przypływu
przypływ po 16, ten kamień rano był do połowy w wodzie
poranna przeprawa, dziewczyna niesiona przez chłopaka okazała się być Polką z Melbourne;)
plaża o poranku
paprociowy busz z wygodną kładką ciągnącą się ze 2 km
bagno po drodze do cywilizacji
czwartek, 20 stycznia 2011
Melbourne, Australian Open
Od tygodnia trwa w Melbourne największa impreza tenisowa w tym kraju, czyli Australian Open. Czy można coś takiego przegapić, jeżeli własny ojciec zarywa w ojczyźnie nocki, żeby zobaczyć Nadala czy siostry Wiliams, a nasza reprezentantka Agnieszka R. jest rozstawiona z numerem 12.? Nie można!
Wczoraj wybraliśmy się tam po raz pierwszy, ale chyba nie ostatni. Agnieszka grała w deblu z Tajwanką Chan, miał to być 4. mecz na korcie nr 19. Od rana obserwowałam wyniki na żywo i kalkulowałam, czy uda mi się na ten mecz załapać, jak szybko dojechac na miejsce i jak się przebić do właściwego kortu. Trzeci mecz skończył się przed 16, byłam więc w lekkim popłochu, jak to wszystko wyjdzie. Potem pojawiła się informacja, że dziewczyny nie zaczną wcześniej niż o 18.30. W efekcie pojawiły się na korcie tuż przed siódmą, kiedy my byliśmy już pięknie usadzeni w drugim rzędzie, jakieś 2m w linii prostej od krzesełek, na których dziewczyny odpoczywały.
Kort 19 jest jednym z 20 kortów do meczów eliminacyjnych, nie tak ważnych z punktu widzenia oglądalności czy tzw show. Mamy raptem 6 rzędów trybun, wąskie przejście między ogrodzeniem a widownią. Daje to niesamowitą przyjemność bycia blisko zawodników i pola walki. Główne mecze odbywają się oczywiście na 2 arenach zamkniętych, na otwartej arenie im Margaret i korcie nr 2, który prawdopodobnie ma większą trybunę.
Tu Polaków było sporo, choć spodziewałabym się większej grupy, razem z nami jakieś 15 osób, znacznie więcej kibiców przyszło do Tajwanki. Nasze grały z Rosjanką i Słowaczką, które do boju zagrzewało dwóch smutnych panów, a pod koniec trójka Rosjan w żółtych czapeczkach z kołatkami w dłoniach. Tajwańczycy byli zorganizowani jak rzadko, flagi na policzkach i jedna ogromna rozpostarta na połowie ich sektora, krzyczeli Anieszka I love you i takie tam. Polscy kibice wykazali się po swojemu, od strony młodej grupy usłyszałam Je..ać policję oraz Górnik Zabrze. Każdy orze jak może. Dziewczyny w tym czasie robiły swoje, czyli grały.
Pierwsze gemy nasze prowadziły nieźle, zrobiło się 4:0, ale nagle przeciwniczki się obudziły i set skończył się ich wygraną 6:4. Następnego na szczęście wygrały nasze dziewczyny 6:2 i zaserwowały nam emocjonującą końcówkę już przy sztucznym świetle, ostatni set 7:5. W sumie mecz trwał 2 godziny, na koniec udało mi się dostać autograf, Izka życzyła Agnieszce powodzenia następnego dnia, a ona odpowiedziała Dzięki!
Po dawce patriotycznego kibicowania udaliśmy się na Margaret court, gdzie Francuz Gael Monfils właśnie rozbierał Portugalczyka Gila. Zupełnie inne emocje, bo kibiców było na oko ponad 5000, inna arena i szybkie, ciężkie, męskie piłki. Monfils skakał jak pasikonik, serwując piłki na złączonych nogach. Balansował piłeczką na krawędzi rakiety z gracją cyrkowca zabawiającego tłum. Przewyższał Gila o głowę, więc miał ułatwioną sprawę w serwami i dobieganiem do piłki, a Gil jakby mniej popełniał błędów własnych i wyglądało, że miał więcej doświadczenia. Tego meczu nie obejrzeliśmy do końca, robiło się późno, ale Monfils mecz wygrał. W sobotę wracamy po więcej!
woda pitna za darmo - tak powinno być na wszystkich imprezach masowych
narada przed meczem
ostatnie ustalenia z sędziną
Tajwan górą
Aga w skupieniu
i w czasie serwowania
ot i cały kort
muszę przyznać, że Aga była najzgrabniejszą zawodniczką na tym korcie w czasie tego meczu
radość na koniec
Wczoraj wybraliśmy się tam po raz pierwszy, ale chyba nie ostatni. Agnieszka grała w deblu z Tajwanką Chan, miał to być 4. mecz na korcie nr 19. Od rana obserwowałam wyniki na żywo i kalkulowałam, czy uda mi się na ten mecz załapać, jak szybko dojechac na miejsce i jak się przebić do właściwego kortu. Trzeci mecz skończył się przed 16, byłam więc w lekkim popłochu, jak to wszystko wyjdzie. Potem pojawiła się informacja, że dziewczyny nie zaczną wcześniej niż o 18.30. W efekcie pojawiły się na korcie tuż przed siódmą, kiedy my byliśmy już pięknie usadzeni w drugim rzędzie, jakieś 2m w linii prostej od krzesełek, na których dziewczyny odpoczywały.
Kort 19 jest jednym z 20 kortów do meczów eliminacyjnych, nie tak ważnych z punktu widzenia oglądalności czy tzw show. Mamy raptem 6 rzędów trybun, wąskie przejście między ogrodzeniem a widownią. Daje to niesamowitą przyjemność bycia blisko zawodników i pola walki. Główne mecze odbywają się oczywiście na 2 arenach zamkniętych, na otwartej arenie im Margaret i korcie nr 2, który prawdopodobnie ma większą trybunę.
Tu Polaków było sporo, choć spodziewałabym się większej grupy, razem z nami jakieś 15 osób, znacznie więcej kibiców przyszło do Tajwanki. Nasze grały z Rosjanką i Słowaczką, które do boju zagrzewało dwóch smutnych panów, a pod koniec trójka Rosjan w żółtych czapeczkach z kołatkami w dłoniach. Tajwańczycy byli zorganizowani jak rzadko, flagi na policzkach i jedna ogromna rozpostarta na połowie ich sektora, krzyczeli Anieszka I love you i takie tam. Polscy kibice wykazali się po swojemu, od strony młodej grupy usłyszałam Je..ać policję oraz Górnik Zabrze. Każdy orze jak może. Dziewczyny w tym czasie robiły swoje, czyli grały.
Pierwsze gemy nasze prowadziły nieźle, zrobiło się 4:0, ale nagle przeciwniczki się obudziły i set skończył się ich wygraną 6:4. Następnego na szczęście wygrały nasze dziewczyny 6:2 i zaserwowały nam emocjonującą końcówkę już przy sztucznym świetle, ostatni set 7:5. W sumie mecz trwał 2 godziny, na koniec udało mi się dostać autograf, Izka życzyła Agnieszce powodzenia następnego dnia, a ona odpowiedziała Dzięki!
Po dawce patriotycznego kibicowania udaliśmy się na Margaret court, gdzie Francuz Gael Monfils właśnie rozbierał Portugalczyka Gila. Zupełnie inne emocje, bo kibiców było na oko ponad 5000, inna arena i szybkie, ciężkie, męskie piłki. Monfils skakał jak pasikonik, serwując piłki na złączonych nogach. Balansował piłeczką na krawędzi rakiety z gracją cyrkowca zabawiającego tłum. Przewyższał Gila o głowę, więc miał ułatwioną sprawę w serwami i dobieganiem do piłki, a Gil jakby mniej popełniał błędów własnych i wyglądało, że miał więcej doświadczenia. Tego meczu nie obejrzeliśmy do końca, robiło się późno, ale Monfils mecz wygrał. W sobotę wracamy po więcej!
woda pitna za darmo - tak powinno być na wszystkich imprezach masowych
narada przed meczem
ostatnie ustalenia z sędziną
Tajwan górą
Aga w skupieniu
i w czasie serwowania
ot i cały kort
muszę przyznać, że Aga była najzgrabniejszą zawodniczką na tym korcie w czasie tego meczu
radość na koniec
poniedziałek, 17 stycznia 2011
Wilson Prom, day 2 & 3
Weekend mieliśmy wypełniony po brzegi, więc nie pisałam, ale teraz czas na kontynuację opowieści wakacyjnej. Co się działo? Wiele. W piątek pierwsze tiramisu w moim życiu wykonane własnoręcznie. Miało być wg przepisu Mamy M, ale oczywiście postanowiliśmy sobie ułatwić pracę, wsadzając śmietanę w celu ubicia do blendera i rzeczywiście, ubiła się, tyle, że na masło. Przeszłam więc do przepisów klasycznych z kombinacją kogiel-mogiel + beza i wyszło nieźle. Konsystencja jeszcze nie ta, ale kierunek właściwy. W sobotę wielkie sprzątanie i kolacja ze znajomymi - nasz grill w użyciu po raz kolejny, a w niedzielę pierwsza urodzinowa wizyta na Sky Deck, czyli tarasie widokowym zlokalizowanym na 88.piętrze najwyższego tu budynku Eureka Tower. Potem parada gejowska, Melbourne Cup i rozgrywki krykieta na poziomie międzynarodowym - mecz o wszystko między Anglią a Australią.... o Sky Decku jeszcze napiszę, a teraz wracam do wakacyjnych wspomnień.
Po pierwszym dniu długiej jak na nas wędrówki z plecakami (12km) postanowiliśmy odpocząć solidnie i spędziliśmy cały dzień na plaży. Rekordzistą był Daras, który pospieszył na pierwszą kąpiel w okolicach 5 rano. Ja zwlokłam się o 8 i spotkałam naszych współtowarzyszy na porannej kawie plażowej. M. był ostatni, ale w sumie nie dziwię mu się, bo dzień był pochmurny. Po południu się przejaśniło, tak, że wszyscy uderzyliśmy do kąpieli, trochę graliśmy we freesbie, a trochę w planowanie, przy czym to trochę zakończyliśmy przy świeczkach o 11 w nocy. W międzyczasie czytaliśmy, gotowaliśmy obiadek, zalewaliśmy kolejne chińskie zupki i opowiadaliśmy sobie o życiu. Dzień należy zaliczyć do udanych, tym bardziej, że następna trasa okazała się dosyć forsowna.
Z Little Waterloo Bay ruszyliśmy w kierunku Refuge Cove, następnego kempingu, gdzie mieliśmy spędzić dwie kolejne noce. Do przejścia było raptem 7km, ale trasa nie bez powodu została opisana jako średnio-trudna. Najbardziej na tym etapie wycierpiał chyba Daras, któremu Iza pakowała tego dnia plecak. Mnie skóra zeszła z pięt, a palce wskazujące stóp mam czarne od wewnętrznych krwiaków do dziś. Nie wiem o co chodzi, ale było sporo podejść, skakania po skałkach i hamowania stopami, które najwyraźniej niefortunnie przemieszczały mi się w butach. Często musieliśmy odpoczywać i nic dziwnego, bo szybko robiło się tego dnia gorąco. Natomiast krajobrazowo trasa była fantastyczna - najpierw ostre podejście pod górę, przejście przez mniejszą zatokę z piaszczystą plażą zlokalizowaną nieopodal naszej pierwszej, potem cypel i powolny marsz pod górę i na koniec zejście do kolejnej, zupełnie wyciszonej zatoczki, w której stacjonowały jachty i łódki.
Sam kamping był o niebo fajniejszy od pierwszego, równa polana między rzadkimi, ale dającymi cień drzewami, dojście do strumienia na tyle wygodne, że udało mi się umyć włosy, kibel czyściutki, ludzi mniej, strumień obejmujący kemping i sympatyczna, choć wąska plaża, osłonięta od wiatru i fal. Na potwierdzenie kilka fotek.
Little Waterloo Bay w popołudniowym cieniu
Little Waterloo Bay - przezroczystość w mojej skali 95%
strumień, zupka na żółtej wodzie smakuje lepiej niż na kranówie, cudowne tabletki minimalizujące ryzyko złapania choróbska przydały się nie tylko tu!
po drodze - jedno z miejsc odpoczynku
po drodze - przeprawa przez kolejny strumień, my z M. już w lesie, gdzie musiał mnie podciągać po skale, inaczej nie dało rady wejść z powrotem na trasę
ostatni popas przed celem naszej podróży - w dole
na miejscu !
woda w strumieniu - znowu żółta, zamieszkana przez kraby, węże i szczury wodne, ale w smaku - wyborna hehe
Po pierwszym dniu długiej jak na nas wędrówki z plecakami (12km) postanowiliśmy odpocząć solidnie i spędziliśmy cały dzień na plaży. Rekordzistą był Daras, który pospieszył na pierwszą kąpiel w okolicach 5 rano. Ja zwlokłam się o 8 i spotkałam naszych współtowarzyszy na porannej kawie plażowej. M. był ostatni, ale w sumie nie dziwię mu się, bo dzień był pochmurny. Po południu się przejaśniło, tak, że wszyscy uderzyliśmy do kąpieli, trochę graliśmy we freesbie, a trochę w planowanie, przy czym to trochę zakończyliśmy przy świeczkach o 11 w nocy. W międzyczasie czytaliśmy, gotowaliśmy obiadek, zalewaliśmy kolejne chińskie zupki i opowiadaliśmy sobie o życiu. Dzień należy zaliczyć do udanych, tym bardziej, że następna trasa okazała się dosyć forsowna.
Z Little Waterloo Bay ruszyliśmy w kierunku Refuge Cove, następnego kempingu, gdzie mieliśmy spędzić dwie kolejne noce. Do przejścia było raptem 7km, ale trasa nie bez powodu została opisana jako średnio-trudna. Najbardziej na tym etapie wycierpiał chyba Daras, któremu Iza pakowała tego dnia plecak. Mnie skóra zeszła z pięt, a palce wskazujące stóp mam czarne od wewnętrznych krwiaków do dziś. Nie wiem o co chodzi, ale było sporo podejść, skakania po skałkach i hamowania stopami, które najwyraźniej niefortunnie przemieszczały mi się w butach. Często musieliśmy odpoczywać i nic dziwnego, bo szybko robiło się tego dnia gorąco. Natomiast krajobrazowo trasa była fantastyczna - najpierw ostre podejście pod górę, przejście przez mniejszą zatokę z piaszczystą plażą zlokalizowaną nieopodal naszej pierwszej, potem cypel i powolny marsz pod górę i na koniec zejście do kolejnej, zupełnie wyciszonej zatoczki, w której stacjonowały jachty i łódki.
Sam kamping był o niebo fajniejszy od pierwszego, równa polana między rzadkimi, ale dającymi cień drzewami, dojście do strumienia na tyle wygodne, że udało mi się umyć włosy, kibel czyściutki, ludzi mniej, strumień obejmujący kemping i sympatyczna, choć wąska plaża, osłonięta od wiatru i fal. Na potwierdzenie kilka fotek.
Little Waterloo Bay w popołudniowym cieniu
Little Waterloo Bay - przezroczystość w mojej skali 95%
strumień, zupka na żółtej wodzie smakuje lepiej niż na kranówie, cudowne tabletki minimalizujące ryzyko złapania choróbska przydały się nie tylko tu!
po drodze - jedno z miejsc odpoczynku
po drodze - przeprawa przez kolejny strumień, my z M. już w lesie, gdzie musiał mnie podciągać po skale, inaczej nie dało rady wejść z powrotem na trasę
ostatni popas przed celem naszej podróży - w dole
na miejscu !
woda w strumieniu - znowu żółta, zamieszkana przez kraby, węże i szczury wodne, ale w smaku - wyborna hehe
czwartek, 13 stycznia 2011
Wilson Prom day 1
Pomyślałam tak sobie dziś wracając z pracy, że ta nasza przydługa relacja z podróży może być dla Was już nudna i należy się porządny raport z najlepszego miasta na świecie, czyli Melbourne.
Od tygodnia pada. Wczoraj lało trzy razy, dziś siąpi, ale regularnie. Temperatura w okolicach 27C, wilgotność 97%. Pranie nie schnie, a jak w końcu wyschnie, zaczyna śmierdzieć jak zmokły pies albo ściera do tablicy w podstawówce nr 65 w Warszawie. Ulice nie schną, ptaki nie śpiewają, krzewy nie pachną. Pachnie wilgoć. Życie uliczne zamiera. Australijczycy w klapkach lub na bosaka z sześciopakami przemykają do domów, żeby oglądać filmy na dvd. Jest czas na robienie na drutach, czytanie książek lub porządkowanie spraw podatkowych. Ale czy to przypadkiem nie są aktywności - pasywności na środek zimy??? Ale nie narzekajmy, przynajmniej jeszcze nie mamy tu powodzi, w Queensland jest bardziej wesoło... Słońce, gdzie jesteś?
Wracamy do wycieczki, czyli najpoważniejszego etapu naszej podróży - wędrówki z plecakami po najpiękniejszym parku Wiktorii - Wilsons Promontory. Tak się złożyło, że na Sylwestra i kilka dni wędrówki udało nam się umówić z naszymi najbliższymi tu znajomymi - Izą i Darasem. Są w podobnej do nas sytuacji i od niedawna w mieście, więc we czwórkę jest nam czasami raźniej. Szczególnie w czasie hm prawie dzikiej wyprawy. Plan był prosty: pierwszego dnia robimy 12km, potem dzień odpoczywamy, następnie 7km, dzień odpoczynku, 6km i sylwester! A potem już tylko 11 km i jesteśmy w cywilizacji.Ja oczywiście byłam w krańcowej panice, czy podołam zadaniu, jaka będzie pogoda i czy się dobrze przygotowaliśmy. M. z kolei podszedł do sprawy na pełnym luzie, czego skutki mieliśmy odczuć już niedługo.
Pierwsze pięć kilometrów szliśmy przyjemną szutrową drogą w dół, plecaki wbijały nam się w ramiona lekko, wiał lekki wiatr, świeciło, ogólnie pogoda przyjemna. Potem trasa zmieniła się w wąską ścieżkę, gdzieniegdzie piaszczystą, skalistą, miejscami bagienną z przejściami - mostkami wijącymi się wzdłuż mokradeł. W końcu dotarliśmy na wybrzeże i naszą plażę! Zalew hurraoptymizmu ostudził nam drogowskaz, okazało się, że przed nami jeszcze 2km drogi! Do kempingu dotarliśmy prawie o zmierzchu, ostatni kilometr złażąc między kamieniami po grani w głębszym buszu. Daras powiedział, że to był najdłuższy kilometr w jego życiu. No cóż, potem okazało się, że były i dłuższe przed końcem wyprawy...
plaża w Tidal River, największym kempingu parku, ze sklepem, barem, punktem informacyjnym, a nawet kinem, jak widzicie, trochę wiało
wydmy Tidal River, góry w tle
nasza objuczona trójka, M. strzela fotę
tu przeszedł pożar buszu w 2005 roku, strawił 25% z 500.000 ha buszu
ten widok mnie oczarował
pierwsza nasza dzika plaża - krótki popas
no i jeszcze przejście przez ten strumyk, 2km i spać!
Od tygodnia pada. Wczoraj lało trzy razy, dziś siąpi, ale regularnie. Temperatura w okolicach 27C, wilgotność 97%. Pranie nie schnie, a jak w końcu wyschnie, zaczyna śmierdzieć jak zmokły pies albo ściera do tablicy w podstawówce nr 65 w Warszawie. Ulice nie schną, ptaki nie śpiewają, krzewy nie pachną. Pachnie wilgoć. Życie uliczne zamiera. Australijczycy w klapkach lub na bosaka z sześciopakami przemykają do domów, żeby oglądać filmy na dvd. Jest czas na robienie na drutach, czytanie książek lub porządkowanie spraw podatkowych. Ale czy to przypadkiem nie są aktywności - pasywności na środek zimy??? Ale nie narzekajmy, przynajmniej jeszcze nie mamy tu powodzi, w Queensland jest bardziej wesoło... Słońce, gdzie jesteś?
Wracamy do wycieczki, czyli najpoważniejszego etapu naszej podróży - wędrówki z plecakami po najpiękniejszym parku Wiktorii - Wilsons Promontory. Tak się złożyło, że na Sylwestra i kilka dni wędrówki udało nam się umówić z naszymi najbliższymi tu znajomymi - Izą i Darasem. Są w podobnej do nas sytuacji i od niedawna w mieście, więc we czwórkę jest nam czasami raźniej. Szczególnie w czasie hm prawie dzikiej wyprawy. Plan był prosty: pierwszego dnia robimy 12km, potem dzień odpoczywamy, następnie 7km, dzień odpoczynku, 6km i sylwester! A potem już tylko 11 km i jesteśmy w cywilizacji.Ja oczywiście byłam w krańcowej panice, czy podołam zadaniu, jaka będzie pogoda i czy się dobrze przygotowaliśmy. M. z kolei podszedł do sprawy na pełnym luzie, czego skutki mieliśmy odczuć już niedługo.
Pierwsze pięć kilometrów szliśmy przyjemną szutrową drogą w dół, plecaki wbijały nam się w ramiona lekko, wiał lekki wiatr, świeciło, ogólnie pogoda przyjemna. Potem trasa zmieniła się w wąską ścieżkę, gdzieniegdzie piaszczystą, skalistą, miejscami bagienną z przejściami - mostkami wijącymi się wzdłuż mokradeł. W końcu dotarliśmy na wybrzeże i naszą plażę! Zalew hurraoptymizmu ostudził nam drogowskaz, okazało się, że przed nami jeszcze 2km drogi! Do kempingu dotarliśmy prawie o zmierzchu, ostatni kilometr złażąc między kamieniami po grani w głębszym buszu. Daras powiedział, że to był najdłuższy kilometr w jego życiu. No cóż, potem okazało się, że były i dłuższe przed końcem wyprawy...
plaża w Tidal River, największym kempingu parku, ze sklepem, barem, punktem informacyjnym, a nawet kinem, jak widzicie, trochę wiało
wydmy Tidal River, góry w tle
nasza objuczona trójka, M. strzela fotę
tu przeszedł pożar buszu w 2005 roku, strawił 25% z 500.000 ha buszu
ten widok mnie oczarował
pierwsza nasza dzika plaża - krótki popas
no i jeszcze przejście przez ten strumyk, 2km i spać!
środa, 12 stycznia 2011
Seaspray 90 mil piachu
Opuszczaliśmy Eden z łezką w oku, by udać się dalej na południe, w stronę Wiktorii. Z krajobrazu górzystego i zróżnicowanego wjechaliśmy w łagodnie ukształtowane lasy, a potem jeszcze bardziej płaskie pola. Jedynym zaskoczeniem był w pewnym momencie jaszczur, prawdopodobnie warran, który wygrzewał się w słońcu, zajmując prawie cały pas ruchu na jakby nie było Proncess Highway! Całe szczęście nikt z naprzeciwka nie jechał i udało nam się gada wyminąć, ale nie wróżyliśmy mu długije przyszłości, bo ruch na drodze był spory.
Minęliśmy całkiem przyjemne Lakes Entrance z pelikanami i punktami widokowymi obleganymi przez hinduskie i malezyjskie wycieczki. Miejscowość typowo wakacyjna z tradycjami rybackimi, jak prawie wszystkie po drodze. Przejechaliśmy też przez Sale, w którym M. bywa częściej, niżby chciał. Teraz wiem już, gdzie spędza czas, jak go nie ma w domu...Postanowiliśmy zatrzymać się niedaleko na ostatnie dwie noce przed zarezerwowanym już pobytem w Wilsons Promontory NP. Najpierw podjechaliśmy do serii darmowych kempingów usytuowanych wzdłuż 90 Miles Beach czyli 90 milowej plaży. Jak to bywa z rzeczami oferowanymi nam przez cywilizację za darmo, okazały się być na tyle podłej jakości, a towarzystwo na nich zgromadzone na tyle nieciekawe, że czym prędzej udaliśmy się do najbliższego płatnego kempingu czyli miejscowości Seaspray.
Miejsce jest piękne, nasz pierwszy spacer po tej najdłuższej chyba plaży w moim życiu przypadł na godziny przed zachodem słońca. Pastelowe kolory, delikatna bryza od oceanu, piaszczyste wydmy porośnięte falującymi trawami i zawijasy potoku łączącego jezioro z morzem przyprawiły mnie o silne wzruszenie. Było naprawdę cudownie!
Zresztą sami zobaczcie.
zachód nr 1
nasz namiot za tym drzewem
zachód nr 2
w dzień na tej plaży zmarzliśmy jak nigdy wcześniej w czasie tych wakacji
Minęliśmy całkiem przyjemne Lakes Entrance z pelikanami i punktami widokowymi obleganymi przez hinduskie i malezyjskie wycieczki. Miejscowość typowo wakacyjna z tradycjami rybackimi, jak prawie wszystkie po drodze. Przejechaliśmy też przez Sale, w którym M. bywa częściej, niżby chciał. Teraz wiem już, gdzie spędza czas, jak go nie ma w domu...Postanowiliśmy zatrzymać się niedaleko na ostatnie dwie noce przed zarezerwowanym już pobytem w Wilsons Promontory NP. Najpierw podjechaliśmy do serii darmowych kempingów usytuowanych wzdłuż 90 Miles Beach czyli 90 milowej plaży. Jak to bywa z rzeczami oferowanymi nam przez cywilizację za darmo, okazały się być na tyle podłej jakości, a towarzystwo na nich zgromadzone na tyle nieciekawe, że czym prędzej udaliśmy się do najbliższego płatnego kempingu czyli miejscowości Seaspray.
Miejsce jest piękne, nasz pierwszy spacer po tej najdłuższej chyba plaży w moim życiu przypadł na godziny przed zachodem słońca. Pastelowe kolory, delikatna bryza od oceanu, piaszczyste wydmy porośnięte falującymi trawami i zawijasy potoku łączącego jezioro z morzem przyprawiły mnie o silne wzruszenie. Było naprawdę cudownie!
Zresztą sami zobaczcie.
zachód nr 1
nasz namiot za tym drzewem
zachód nr 2
w dzień na tej plaży zmarzliśmy jak nigdy wcześniej w czasie tych wakacji
Subskrybuj:
Posty (Atom)