sobota, 19 lutego 2011

Melbourne, Chapel Street

Jest taka jedna ulica w naszym mieście, która stanowi kręgosłup niemoralny aż czterech dzielnic, na każdym swym odcinku w sposób delikatny podkreślając ich odmienność i inny charakter. Patrząc od północy, jest ona kontynuacją Church Street z dzielnicy Richmond, która po przecięciu rzeki zmienia nazwę. Można więc powiedzieć, że zaczyna się pięknym, art decowskim mostem z ozdobnymi latarniami i widokiem na brunatne wody Yarry. Potem przechodzi w serię współczesnych apartamentowców, zbliżonych do tych, które znajdziemy na Wilanowskiej w Warszawie, niby ładnie, ale nic specjalnego.

Przecinamy Toorak Road i wkraczamy w miejsce pielgrzymek wszystkich modnych, finansowo nieodpowiedzialnych kobiet w tym mieście, czyli jesteśmy w South Yarrze. Moda króluje, jest ładnie, modnie i niekiczowato. Podobno każdy liczący się lub aspirujący do Olimpu australijskiej mody projektant musi i ma tu swój sklep firmowy. Pod sklepy podjeżdżają wypasione porshaki tudzież mini, kabriolety i inne wynalazki, a z nich wysypują się roześmiane blondynki w stylu serwisów plotkarskich z całego świata. Ceny przewyższają możliwości finansowe przeciętnego emigranta, ale to akurat jest zupełnie nieistotne, bo nabywcy są. Ja na razie kupuję oczami i aparatem i jakoś mi do tej ligii kabrioletowej niespieszno.

Oczywiście oprócz drogich butików mamy mnóstwo kafejek, bo flat white to ulubiony napój Australii. Cena kształtuje się w okolicach 3 dolarów, a więc o dziwo napicie się kawy w przyjemnych okolicznościach jest tu tańsze niż w stolicy nad Wisłą. Sporo też tu jubilerów, sklepów ze zdrową żywnością i salonów masażu.
Przechodzimy dalej, okolice Prahran Market. A więc płynnie zmieniliśmy dzielnicę i jesteśmy w dużo ciekawszym i bardziej różnorodnym Prahranie. Tu mamy i Condom Kingdom, sklepy z chińskim wszystkim za 5 dolarów, podejrzane sklepy z zestawami do S/M, jeszcze więcej kafejek, butiki z kiczowatymi i mniej przodującymi australijskimi projektantami.Na ulicach królują homoseksualiści, narkomani, trochę bezdomnych i nerwowo poruszający biodrami transseksualiści. Do tego emigranci z Chin i Grecji - ci ostatni mają tu własną cukiernię, w której przesiadują całymi stadami.

Przecinamy High Street i świat zaczyna się zmieniać. Pojawiają się antykwariaty meblowe, jest sklepik skórzany Emila z ruskimi butami i torbami myśliwskimi, jakieś wielkie składy starych kanap i płyt winylowych, których nikt już nie kupuje. Knajpy coraz bardziej offowe, kręci się cyganeria, człowiek bez tatuażu na szyi czy kolczyka w najbardziej niespodziewanym miejscu twarzy czuje się tu cokolwiek głupio. Wszystko robi się sporo tańsze i ciekawsze, jesteśmy w Windsorze!

Ale to nie koniec podróży, bo przed nami jeszcze Kominiarka, czyli Balaclava. Spokojna, zrównoważona dzielnica żydowska, z mnóstwem ciekawych sklepików, piekarni, knajpek i masarni.Kobiety w perukach wożą w wózkach maluchy, Chasydzi w jarmułkach śpieszą na modlitwy bądź w interesach, młodzi chłopcy pomykają na rowerach, a spod zupełnie współczesnych raperskich koszulek powiewają im frędzelki tradycyjnych katan. I to tylko jedna ulica w tym mieście o rozpiętości około 150km!

 most, za nim Richmond

 moda dla prawdziwych mężczyzn i tych bardziej miękkich też
 buty od Emila
 chińskie różności
 stosunek do zabytków wprawia mnie w głęboką zadumę
 ten pan był wczorajszy i schładzał głowę szybą
 tu M wypatrzył polską flagę, brama Windsoru przed nami
poranny cyklokorek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz