piątek, 18 lutego 2011

Melbourne, barszcz, wódka i łzy













Tydzień temu mieliśmy z M. sentymentalną wyprawę za polskimi smakami. Trochę zawinił poprzedni weekend, kiedy to z Izą i Darasem odwiedziliśmy polską pizzerię na St Kildzie i walneliśmy po pięćdziesiątce krupniku i wiśnióweczki na parę. Potem przenieśliśmy się do dzielnicy żydowskiej w poszukiwaniu polskiego chleba na zakwasie, a znaleźliśmy jedynie przepieczoną chałkę i nowojorskie bajgle. Tak więc w okolicach Walentego postanowiliśmy sobie zrobić polską, swojską randkę na wypasie.

Lokal nazywa się Borsch, Vodka and Tears czyli Barszcz, Wódka i Łzy i mieści jakieś 20 minut spokojnym spacerkiem od nas. W karcie chyba 50 rodzajów wódki, tytułowy barszczyk z uszkami, schabowy, pierogi, ale też można powiedzieć sporo wynalazków i kuchni fusion z pogranicza przysmaków węgierskich, czeskich i rosyjskich wymieszanych w jednym garze. Na początek M zamówił Żywca, a ja żubrówkę z sokiem jabłkowym i limonką, czyli polską odpowiedź na mojito.

Byliśmy mocno głodni, więc nie oszczędzaliśmy w zamawianiu. Wkrótce na stole pojawiły się dwa barszczyki, serwowane w swojskiej zastawie w cętki rodem z Cepelii. W zupce pływały 3 uszka, a na brzegu spoczywała kromeczka chleba typu graham... no cóż. M stwierdził, że zupa z paczki knorra, moim zdaniem po mocnym dosoleniu i dopieprzeniu nie była taka zła. A uszka wręcz bardzo smaczne! Na drugie wzięliśmy odpowiednio gołąbki i schabowszczaka i oboje zaliczyliśmy wtopę. Moje gołąbki były lekko niedogotowane, za to obficie polane koncentratem pomidorowym. Schabowy spoczywał na kopie ziemniaczanego purre, które z kolei pływało w bliżej niezidentyfikowanym sosie z resztaki kapusty, być może z gotowania moich gołabków pochodzącym! Szaleństwo czyste, brakowało jedynie wisienki na wierzchu!

Pojedliśmy i ponarzekaliśmy sobie, a w międzyczasie zauważyłam, że kucharz kompletnie orientalnej urody, więc wybaczyliśmy mu wiele. Obsługa była też mocno międzynarodowa i chyba nikt nie znał naszego pięknego języka, szkoda. M odegnał problemy żołądkowe pięćdziesiątką goldenwasser, a na koniec strzeliliśmy po kieliszku miodu pitnego, wybornego zresztą.

Stan lekkiego upojenia pozwolił nam przełknąć niewąski rachunek i potoczyliśmy się na chatę. A dziś za dnia zrobiłam kilka fajnych fotek okolicy, które znajdziecie poniżej:



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz