Dziś będzie o mojej sobotniej krótkiej wycieczce. Jak już może wiecie, niedawno zakupiłam rower, i korzystajac z dobrej pogody oraz chwili wolnego czasu zaczęłam i jego, i siebie "rozjeżdżać". Za dwa tygodnie szykuje się dłuższa rowerowa wyprawa i wypadałoby dać trochę mięśniom i pupie w kość, żeby potem nie paść na twarz w większym towarzystwie.
Wycieczka była krótka, bo niefrasobliwie nie wzięłam nic do picia, kasy zero, tylko kask na głowę - obowiązkowy w Victorii, okulary słoneczne, aparat foto i zegarek. Najpierw Toorak Road, dosyć zatłoczoną o tej porze, przebiłam się do Kensington Road, na której końcu znajduje się dom na charakterystycznym, zdekonstruowanym planie, który od dawna wzbudzał moje zainteresowanie. Kiedy dowiedzieliśmy się, że jedziemy do Melbourne, zaczęłam sobie zwiedzać wirtualnie miasto na google maps i ten akurat domek przypadł mi na tyle do gustu, że obejrzałam go sobie ze wszystkich stron na wszelkich możliwych serwisach mapowych. Niestety, w realu okazał się znacznie mniej dostępny niż w internecie! W dodatku jedna z elewacji w remoncie, wysoki płot, nie widać prawie nic! Za to po przeciwnej stronie wypatrzyłam całkiem niezłą rezydencją z posążkiem Buddy w ogródku. Ogólnie moda tu panuje taka, że prawie każdy bardziej współczesny wypasiony dom ma w orgodzie jakąś współczesną rzeźbę bądź właśnie Buddę przy basenie. No cóż, co kraj to obyczaj.
Małymi schodkami przedostałam się na pole krykietowe Como, gdzie panowie w białych ubrankach malowniczo rozstawieni na owalnym boisku walili kawałkiem drewienka w małą piłeczkę, a panie z parasolkami im kibicowały powiewając wachlarzami, a stamtąd wzdłuż Yarry przyjemną, choć wąską ścieżką rowerową w kierunku Tooraku, czyli chyba najbardziej wypaśnej dzielnicy rezydencjonalnej tutaj. Powiem szczerze, że podwarszawski Konstancin trochę siada przy wielkości i bogastwie tutejszych domostw. Ale nie będę się rozpisywać, zdjęcia wystarczą. Sama rzeka niestety brunatno mulista i śmierdząca, co nie przeszkadza kajakarzom i małym stateczkom wycieczkowym, ani też miejscowym popijającym kawę w przybrzeżnych kawiarniach. Wróciłam już brzegiem rzeki i przebiłam się do naszej dzielnicy koło Ogrodu Botanicznego. Cała wyprawa z robieniem zdjęć zajęła mi półtorej godziny. Za tydzień, mam nadzieję, uda mi się zajechać dalej. Tymczasem kilka zdjęć;)
sporo tu inspiracji Mondrianem
mój ekstra dom, a raczej to, co z niego widać ...
inny dom, skromnie od ulicy
ale wypaśnie od ogródka, czyli w tym wypadku skarpy
jeszcze jeden dom z rzeźbą i australijską flagą
skromnie, klasycznie, ale nie tanio
sen szalonego architekta
poniedziałek, 28 lutego 2011
niedziela, 27 lutego 2011
Melbourne, Prahran Market
Już nie raz pisałam o naszym cudownym targu różności, który odwiedzamy z M z częstotliwością cotygodniową, jakbyśmy się tu co najmniej urodzili lub przynajmniej zamieszkali dobre kilka lat temu. Prahran Market, bo o nim mowa, otwiera się we wtorki, czwartki, piątki, soboty i niedziele. Wydawało mi się, że mogę się po nim poruszać z zamkniętymi oczami, ale wciąż odkrywam nowe stragany, kafejki i smakołyki, którymi się z M raczymy. Ostatnio jest to sklepik z baklawą, a raczej z 10 jej gatunkami na bazie - pistacji, orzechów włoskich, nerkowca, macadamii, z różą jadalną, z miodem takim a owym, no co tylko można na bazie baklawy wydziergać z darów natury tam właśnie znajdziecie. Porcje są na szczęście mikroskopijne i kupuję tylko po jednej na raz, w końcu to prawdziwa bomba kaloryczno - tłuszczowo - cukrowa, ale naprawdę warto. Tak zwany miód w gębie i to dosłownie!
Tymczasem wszystko nam tu już trochę spowszedniało, w tygodniu jesteśmy mocno zaabsorbowani pracą, a w weekendy typowe mieszczańskie prace domowe - sprzątanie, wielkie zakupy, w tym wyprawa na nasz Prahran Market oczywiście, gotowanie, odkurzanie, pranie i prasowanie, czyli wszystko to, o czym w blogu pisać nie warto. Także przepraszam Was za chwilowy brak nowych wpisów, ale po prostu niewiele się u nas działo. Na szczęście mam już własny środek lokomocji, czyli rowerek i będę zwiedzać poszczególne dzielnice naszego rozległego miasta i raportować, co też miasto na swoich 150km rozciągłości oferuje. Jutro relacja znad Yarry, a tymczasem kilka obrazków z ulubionego Prahran Marketu.
sklep Essentials, tu najchęteniej zostawiłabym połowę pensji, w zamian zabierając worek kuchennych bajerów dla ambitnej gospodyni domowej
szachy, książka, zakupy? wybór nie jest prosty
dla dzieciaków też coś mamy
chleby niestety nie tak dobre jak nad Wisłą
prawie wszystkie stragany mięsne coś smażą
kiełbaski z baraniny udającej wołowinę
zewnętrzny dziedziniec z sobotnio-niedzielną muzyką na żywo
Tymczasem wszystko nam tu już trochę spowszedniało, w tygodniu jesteśmy mocno zaabsorbowani pracą, a w weekendy typowe mieszczańskie prace domowe - sprzątanie, wielkie zakupy, w tym wyprawa na nasz Prahran Market oczywiście, gotowanie, odkurzanie, pranie i prasowanie, czyli wszystko to, o czym w blogu pisać nie warto. Także przepraszam Was za chwilowy brak nowych wpisów, ale po prostu niewiele się u nas działo. Na szczęście mam już własny środek lokomocji, czyli rowerek i będę zwiedzać poszczególne dzielnice naszego rozległego miasta i raportować, co też miasto na swoich 150km rozciągłości oferuje. Jutro relacja znad Yarry, a tymczasem kilka obrazków z ulubionego Prahran Marketu.
sklep Essentials, tu najchęteniej zostawiłabym połowę pensji, w zamian zabierając worek kuchennych bajerów dla ambitnej gospodyni domowej
szachy, książka, zakupy? wybór nie jest prosty
dla dzieciaków też coś mamy
chleby niestety nie tak dobre jak nad Wisłą
prawie wszystkie stragany mięsne coś smażą
kiełbaski z baraniny udającej wołowinę
zewnętrzny dziedziniec z sobotnio-niedzielną muzyką na żywo
sobota, 19 lutego 2011
Melbourne, Chapel Street
Jest taka jedna ulica w naszym mieście, która stanowi kręgosłup niemoralny aż czterech dzielnic, na każdym swym odcinku w sposób delikatny podkreślając ich odmienność i inny charakter. Patrząc od północy, jest ona kontynuacją Church Street z dzielnicy Richmond, która po przecięciu rzeki zmienia nazwę. Można więc powiedzieć, że zaczyna się pięknym, art decowskim mostem z ozdobnymi latarniami i widokiem na brunatne wody Yarry. Potem przechodzi w serię współczesnych apartamentowców, zbliżonych do tych, które znajdziemy na Wilanowskiej w Warszawie, niby ładnie, ale nic specjalnego.
Przecinamy Toorak Road i wkraczamy w miejsce pielgrzymek wszystkich modnych, finansowo nieodpowiedzialnych kobiet w tym mieście, czyli jesteśmy w South Yarrze. Moda króluje, jest ładnie, modnie i niekiczowato. Podobno każdy liczący się lub aspirujący do Olimpu australijskiej mody projektant musi i ma tu swój sklep firmowy. Pod sklepy podjeżdżają wypasione porshaki tudzież mini, kabriolety i inne wynalazki, a z nich wysypują się roześmiane blondynki w stylu serwisów plotkarskich z całego świata. Ceny przewyższają możliwości finansowe przeciętnego emigranta, ale to akurat jest zupełnie nieistotne, bo nabywcy są. Ja na razie kupuję oczami i aparatem i jakoś mi do tej ligii kabrioletowej niespieszno.
Oczywiście oprócz drogich butików mamy mnóstwo kafejek, bo flat white to ulubiony napój Australii. Cena kształtuje się w okolicach 3 dolarów, a więc o dziwo napicie się kawy w przyjemnych okolicznościach jest tu tańsze niż w stolicy nad Wisłą. Sporo też tu jubilerów, sklepów ze zdrową żywnością i salonów masażu.
Przechodzimy dalej, okolice Prahran Market. A więc płynnie zmieniliśmy dzielnicę i jesteśmy w dużo ciekawszym i bardziej różnorodnym Prahranie. Tu mamy i Condom Kingdom, sklepy z chińskim wszystkim za 5 dolarów, podejrzane sklepy z zestawami do S/M, jeszcze więcej kafejek, butiki z kiczowatymi i mniej przodującymi australijskimi projektantami.Na ulicach królują homoseksualiści, narkomani, trochę bezdomnych i nerwowo poruszający biodrami transseksualiści. Do tego emigranci z Chin i Grecji - ci ostatni mają tu własną cukiernię, w której przesiadują całymi stadami.
Przecinamy High Street i świat zaczyna się zmieniać. Pojawiają się antykwariaty meblowe, jest sklepik skórzany Emila z ruskimi butami i torbami myśliwskimi, jakieś wielkie składy starych kanap i płyt winylowych, których nikt już nie kupuje. Knajpy coraz bardziej offowe, kręci się cyganeria, człowiek bez tatuażu na szyi czy kolczyka w najbardziej niespodziewanym miejscu twarzy czuje się tu cokolwiek głupio. Wszystko robi się sporo tańsze i ciekawsze, jesteśmy w Windsorze!
Ale to nie koniec podróży, bo przed nami jeszcze Kominiarka, czyli Balaclava. Spokojna, zrównoważona dzielnica żydowska, z mnóstwem ciekawych sklepików, piekarni, knajpek i masarni.Kobiety w perukach wożą w wózkach maluchy, Chasydzi w jarmułkach śpieszą na modlitwy bądź w interesach, młodzi chłopcy pomykają na rowerach, a spod zupełnie współczesnych raperskich koszulek powiewają im frędzelki tradycyjnych katan. I to tylko jedna ulica w tym mieście o rozpiętości około 150km!
most, za nim Richmond
moda dla prawdziwych mężczyzn i tych bardziej miękkich też
buty od Emila
chińskie różności
stosunek do zabytków wprawia mnie w głęboką zadumę
ten pan był wczorajszy i schładzał głowę szybą
tu M wypatrzył polską flagę, brama Windsoru przed nami
poranny cyklokorek
Przecinamy Toorak Road i wkraczamy w miejsce pielgrzymek wszystkich modnych, finansowo nieodpowiedzialnych kobiet w tym mieście, czyli jesteśmy w South Yarrze. Moda króluje, jest ładnie, modnie i niekiczowato. Podobno każdy liczący się lub aspirujący do Olimpu australijskiej mody projektant musi i ma tu swój sklep firmowy. Pod sklepy podjeżdżają wypasione porshaki tudzież mini, kabriolety i inne wynalazki, a z nich wysypują się roześmiane blondynki w stylu serwisów plotkarskich z całego świata. Ceny przewyższają możliwości finansowe przeciętnego emigranta, ale to akurat jest zupełnie nieistotne, bo nabywcy są. Ja na razie kupuję oczami i aparatem i jakoś mi do tej ligii kabrioletowej niespieszno.
Oczywiście oprócz drogich butików mamy mnóstwo kafejek, bo flat white to ulubiony napój Australii. Cena kształtuje się w okolicach 3 dolarów, a więc o dziwo napicie się kawy w przyjemnych okolicznościach jest tu tańsze niż w stolicy nad Wisłą. Sporo też tu jubilerów, sklepów ze zdrową żywnością i salonów masażu.
Przechodzimy dalej, okolice Prahran Market. A więc płynnie zmieniliśmy dzielnicę i jesteśmy w dużo ciekawszym i bardziej różnorodnym Prahranie. Tu mamy i Condom Kingdom, sklepy z chińskim wszystkim za 5 dolarów, podejrzane sklepy z zestawami do S/M, jeszcze więcej kafejek, butiki z kiczowatymi i mniej przodującymi australijskimi projektantami.Na ulicach królują homoseksualiści, narkomani, trochę bezdomnych i nerwowo poruszający biodrami transseksualiści. Do tego emigranci z Chin i Grecji - ci ostatni mają tu własną cukiernię, w której przesiadują całymi stadami.
Przecinamy High Street i świat zaczyna się zmieniać. Pojawiają się antykwariaty meblowe, jest sklepik skórzany Emila z ruskimi butami i torbami myśliwskimi, jakieś wielkie składy starych kanap i płyt winylowych, których nikt już nie kupuje. Knajpy coraz bardziej offowe, kręci się cyganeria, człowiek bez tatuażu na szyi czy kolczyka w najbardziej niespodziewanym miejscu twarzy czuje się tu cokolwiek głupio. Wszystko robi się sporo tańsze i ciekawsze, jesteśmy w Windsorze!
Ale to nie koniec podróży, bo przed nami jeszcze Kominiarka, czyli Balaclava. Spokojna, zrównoważona dzielnica żydowska, z mnóstwem ciekawych sklepików, piekarni, knajpek i masarni.Kobiety w perukach wożą w wózkach maluchy, Chasydzi w jarmułkach śpieszą na modlitwy bądź w interesach, młodzi chłopcy pomykają na rowerach, a spod zupełnie współczesnych raperskich koszulek powiewają im frędzelki tradycyjnych katan. I to tylko jedna ulica w tym mieście o rozpiętości około 150km!
most, za nim Richmond
moda dla prawdziwych mężczyzn i tych bardziej miękkich też
buty od Emila
chińskie różności
stosunek do zabytków wprawia mnie w głęboką zadumę
ten pan był wczorajszy i schładzał głowę szybą
tu M wypatrzył polską flagę, brama Windsoru przed nami
poranny cyklokorek
piątek, 18 lutego 2011
Melbourne, barszcz, wódka i łzy
Tydzień temu mieliśmy z M. sentymentalną wyprawę za polskimi smakami. Trochę zawinił poprzedni weekend, kiedy to z Izą i Darasem odwiedziliśmy polską pizzerię na St Kildzie i walneliśmy po pięćdziesiątce krupniku i wiśnióweczki na parę. Potem przenieśliśmy się do dzielnicy żydowskiej w poszukiwaniu polskiego chleba na zakwasie, a znaleźliśmy jedynie przepieczoną chałkę i nowojorskie bajgle. Tak więc w okolicach Walentego postanowiliśmy sobie zrobić polską, swojską randkę na wypasie.
Lokal nazywa się Borsch, Vodka and Tears czyli Barszcz, Wódka i Łzy i mieści jakieś 20 minut spokojnym spacerkiem od nas. W karcie chyba 50 rodzajów wódki, tytułowy barszczyk z uszkami, schabowy, pierogi, ale też można powiedzieć sporo wynalazków i kuchni fusion z pogranicza przysmaków węgierskich, czeskich i rosyjskich wymieszanych w jednym garze. Na początek M zamówił Żywca, a ja żubrówkę z sokiem jabłkowym i limonką, czyli polską odpowiedź na mojito.
Byliśmy mocno głodni, więc nie oszczędzaliśmy w zamawianiu. Wkrótce na stole pojawiły się dwa barszczyki, serwowane w swojskiej zastawie w cętki rodem z Cepelii. W zupce pływały 3 uszka, a na brzegu spoczywała kromeczka chleba typu graham... no cóż. M stwierdził, że zupa z paczki knorra, moim zdaniem po mocnym dosoleniu i dopieprzeniu nie była taka zła. A uszka wręcz bardzo smaczne! Na drugie wzięliśmy odpowiednio gołąbki i schabowszczaka i oboje zaliczyliśmy wtopę. Moje gołąbki były lekko niedogotowane, za to obficie polane koncentratem pomidorowym. Schabowy spoczywał na kopie ziemniaczanego purre, które z kolei pływało w bliżej niezidentyfikowanym sosie z resztaki kapusty, być może z gotowania moich gołabków pochodzącym! Szaleństwo czyste, brakowało jedynie wisienki na wierzchu!
Pojedliśmy i ponarzekaliśmy sobie, a w międzyczasie zauważyłam, że kucharz kompletnie orientalnej urody, więc wybaczyliśmy mu wiele. Obsługa była też mocno międzynarodowa i chyba nikt nie znał naszego pięknego języka, szkoda. M odegnał problemy żołądkowe pięćdziesiątką goldenwasser, a na koniec strzeliliśmy po kieliszku miodu pitnego, wybornego zresztą.
Stan lekkiego upojenia pozwolił nam przełknąć niewąski rachunek i potoczyliśmy się na chatę. A dziś za dnia zrobiłam kilka fajnych fotek okolicy, które znajdziecie poniżej:
wtorek, 8 lutego 2011
Melbourne, trochę socjologii
Jako osoba ciekawska i chyba nie do końca dobrze wychowana, często lubię zaglądać ludziom w okna i na podwórka. M. mnie od razu strofuje i przywołuje do pionu, a ja po prostu wciąż czuję pociągającą egzotykę nowego miejsca i tak jak panu Mietkowi z parteru bym na lokal nie zajrzała, bo śmierdzi z daleka przez lata nie wietrzona pieczarą, tak tutaj pokonuję resztki zawstydzenia i uwielbiam po prostu patrzeć, jak żyją autochtoni.
Tymczasem nie jest to wcale proste, szczególnie w naszej okolicy. Stare wiktoriańskie domy czasem jeszcze są otoczone niskim murkiem czy płotkiem, za którym prezentuje się miniaturowy ogórdek różany. Okiennice zwykle szczelnie zasłonięte - te wewnętrzne drewniane, chroniące przed nadmiarem słońca, którego ostatnio wcale za dużo nie ma. Im blizej współczesności, tym płot wyższy i solidniejszy. Domy z lat 80. otoczone drewnianymi parkanami z minimalnymi szparami między deskami lub żywopłotem sięgającym dwóch metrów. Domy współczesne - tynkowanym murem z pięknie wkomponowaną skrzynką na listy i stalową furtką. Twierdze, nie domy.
Nie ma holenderskiej pełnej otwartości, gdzie fasada jest jednocześnie przekrojem przed dom i jego mieszkańców; nie ma ganeczków śląskich z wyrobionymi od opierania łokci parapetami. Nikt nie jest zainteresowany, co na ulicy się dzieje. Ulica żyje swoim życiem - przemykają zmęczeni pracownicy biurowi, truchtem biegną sportowcy do pobliskiego parku, ktoś wyprowadza psa i wtedy sympatycznie pozdrawia sąsiadów z ulicy. Nie ma podglądactwa, ale też ciekawości. Każdy idzie swoją ścieżką w sobie wyznaczonym kierunku. Spotkania - raczej w parku lub ogrodzie na barbecue lub w knajpie na lunchu czy kolacji.
Czy ludzie się zmienili w ciągu ostatniego wieku, czy też okoliczności? Może było więcej włamań i dlatego tak się pozasłaniali. Bo mimo wszystko często widzę furtki otwarte i sąsiadów, którzy pożyczają sobie kosiarkę / wiadro/ spryskiwacz do kwiatów. Wszyscy na ulicy są mili i po drodze do pracy kilka razy muszę mówić dzień dobry. Nikt tez nie patrzy na mnie nieufnym, podejrzliwym wzrokiem. A co się dzieje za okiennicami widziałam tylko odwiedzając domy klientów w ramach pracy...
Przepisy planistyczne też służą pogłębianiu sytuacji - najważniejszą rzeczą przy analizie nowej zabudowy oprócz zacieniania jest kwestia "overlooking| czyli zaglądania sąsiadom w okna lub w ostateczności na ich własny prywatny ogródek, co może dotyczyć zarówno ogródka z tyłu domu jak i tych 2m2 na froncie. Prowadzi to do paradoksalnych rozwiązań - pomieszczenia powinny być nasłonecznione, więc projektuje się okna o odpowiedniej powierzchni w stosunku ich wielkości, po czym w całości zakrywa się je drewnianymi zewnętrznymi kratami / okiennicami / trejażami, skądinąd ładnymi, oferując ludziom widok dopiero od poziomu 1,70m, bo wtedy już teoretycznie nie zakłócają sąsiadom prywatności. Szaleństwo!
przejście między domkami - 3,5m bez mała + zarośnięty znak drogowy
stary dom z tradycyjnym niskim opłotkowaniem
solidne furtki w białych płotach - widok najczęstszy, za nimi w odległości 2-3m okna i dom...
trochę współczesnej zamkniętości
Tymczasem nie jest to wcale proste, szczególnie w naszej okolicy. Stare wiktoriańskie domy czasem jeszcze są otoczone niskim murkiem czy płotkiem, za którym prezentuje się miniaturowy ogórdek różany. Okiennice zwykle szczelnie zasłonięte - te wewnętrzne drewniane, chroniące przed nadmiarem słońca, którego ostatnio wcale za dużo nie ma. Im blizej współczesności, tym płot wyższy i solidniejszy. Domy z lat 80. otoczone drewnianymi parkanami z minimalnymi szparami między deskami lub żywopłotem sięgającym dwóch metrów. Domy współczesne - tynkowanym murem z pięknie wkomponowaną skrzynką na listy i stalową furtką. Twierdze, nie domy.
Nie ma holenderskiej pełnej otwartości, gdzie fasada jest jednocześnie przekrojem przed dom i jego mieszkańców; nie ma ganeczków śląskich z wyrobionymi od opierania łokci parapetami. Nikt nie jest zainteresowany, co na ulicy się dzieje. Ulica żyje swoim życiem - przemykają zmęczeni pracownicy biurowi, truchtem biegną sportowcy do pobliskiego parku, ktoś wyprowadza psa i wtedy sympatycznie pozdrawia sąsiadów z ulicy. Nie ma podglądactwa, ale też ciekawości. Każdy idzie swoją ścieżką w sobie wyznaczonym kierunku. Spotkania - raczej w parku lub ogrodzie na barbecue lub w knajpie na lunchu czy kolacji.
Czy ludzie się zmienili w ciągu ostatniego wieku, czy też okoliczności? Może było więcej włamań i dlatego tak się pozasłaniali. Bo mimo wszystko często widzę furtki otwarte i sąsiadów, którzy pożyczają sobie kosiarkę / wiadro/ spryskiwacz do kwiatów. Wszyscy na ulicy są mili i po drodze do pracy kilka razy muszę mówić dzień dobry. Nikt tez nie patrzy na mnie nieufnym, podejrzliwym wzrokiem. A co się dzieje za okiennicami widziałam tylko odwiedzając domy klientów w ramach pracy...
Przepisy planistyczne też służą pogłębianiu sytuacji - najważniejszą rzeczą przy analizie nowej zabudowy oprócz zacieniania jest kwestia "overlooking| czyli zaglądania sąsiadom w okna lub w ostateczności na ich własny prywatny ogródek, co może dotyczyć zarówno ogródka z tyłu domu jak i tych 2m2 na froncie. Prowadzi to do paradoksalnych rozwiązań - pomieszczenia powinny być nasłonecznione, więc projektuje się okna o odpowiedniej powierzchni w stosunku ich wielkości, po czym w całości zakrywa się je drewnianymi zewnętrznymi kratami / okiennicami / trejażami, skądinąd ładnymi, oferując ludziom widok dopiero od poziomu 1,70m, bo wtedy już teoretycznie nie zakłócają sąsiadom prywatności. Szaleństwo!
przejście między domkami - 3,5m bez mała + zarośnięty znak drogowy
stary dom z tradycyjnym niskim opłotkowaniem
solidne furtki w białych płotach - widok najczęstszy, za nimi w odległości 2-3m okna i dom...
trochę współczesnej zamkniętości
poniedziałek, 7 lutego 2011
Melbourne, muzyka na żywo
Dziś będzie trochę rozrywkowo, o nocnym życiu naszego miasta, które badamy ostatnio w weekendy. W zeszłą niedzielę odwiedziliśmy nasz Prahran Market akurat w porze, kiedy na głównym otwartym dziedzińcu grała kapela jazzowa, śpiewała miła pani o aparycji zbliżonym do Urszuli Dudziak, tyle, że repertuar był bardziej standardowy, bo pogrywali Dave'a Brubecka. Dzień był upalny, więc na dziedzińcu pustawo, wszyscy uciekli na plażę, zostaliśmy my i greccy staruszkowie z wnukami.
W sobotę ruszyliśmy w miasto, do CBD, żeby spotkać się z moją koleżanką z byłej pracy z Polski i jej mężem, Anglikiem. Było miło, zwiedziliśmy chyba 6 knajp, większość miała jakąś selekcję na wejściu, ale niezbyt ostrą, bo wszędzie wchodziliśmy bez problemu. I uwaga: nigdzie nie płaciliśmy za wjazd! Drinki w cenie około 10 AUD za sztukę, więc w sumie nie bardzo drogo. Na końcu naszej wędrówki odkryliśmy świetną knajpę w dzielnicy chińskiej, a w niej koleją kapelę grającą na żywo, połączenie bluesa i jazzu, trochę standardów, covery Rolling Stonesów, White Stripes i o dziwo, Kate Perry. Sami określają się jako groovy rockabilly...Grali czadowo, pięciu panów w tureckich czerwonych czapkach z czarnymi pomponikami, garniakach, jeden ze skrzypkami. Jeżeli chcecie posłuchać próbki w ich wykonaniu, odwiedźcie to miejsce: FAD. Nogi same szły do tańca.
Za to w niedzielę z Izą i Darkiem, po obejrzeniu parady z okazji kolejnego nowego roku, udaliśmy się do dzielnicy żydowskiej, czyli Bakalavy. Ty razem odwiedziliśmy marokańską knajpkę ze smacznym jedzeniem, w której od 16 zaczęła nam przygrywać żydowsko-afrykańska kapela! Jazzowo, miękko, Brubeckowo znowu, z saksofonistką i charyzmatycznym frontmanem z grzechotkami. Kilka fotek z tego ostatniego koncertu poniżej, a ja na zakończenie pozwolę sobie stwierdzić, że muzycznie to miasto rządzi!
W sobotę ruszyliśmy w miasto, do CBD, żeby spotkać się z moją koleżanką z byłej pracy z Polski i jej mężem, Anglikiem. Było miło, zwiedziliśmy chyba 6 knajp, większość miała jakąś selekcję na wejściu, ale niezbyt ostrą, bo wszędzie wchodziliśmy bez problemu. I uwaga: nigdzie nie płaciliśmy za wjazd! Drinki w cenie około 10 AUD za sztukę, więc w sumie nie bardzo drogo. Na końcu naszej wędrówki odkryliśmy świetną knajpę w dzielnicy chińskiej, a w niej koleją kapelę grającą na żywo, połączenie bluesa i jazzu, trochę standardów, covery Rolling Stonesów, White Stripes i o dziwo, Kate Perry. Sami określają się jako groovy rockabilly...Grali czadowo, pięciu panów w tureckich czerwonych czapkach z czarnymi pomponikami, garniakach, jeden ze skrzypkami. Jeżeli chcecie posłuchać próbki w ich wykonaniu, odwiedźcie to miejsce: FAD. Nogi same szły do tańca.
Za to w niedzielę z Izą i Darkiem, po obejrzeniu parady z okazji kolejnego nowego roku, udaliśmy się do dzielnicy żydowskiej, czyli Bakalavy. Ty razem odwiedziliśmy marokańską knajpkę ze smacznym jedzeniem, w której od 16 zaczęła nam przygrywać żydowsko-afrykańska kapela! Jazzowo, miękko, Brubeckowo znowu, z saksofonistką i charyzmatycznym frontmanem z grzechotkami. Kilka fotek z tego ostatniego koncertu poniżej, a ja na zakończenie pozwolę sobie stwierdzić, że muzycznie to miasto rządzi!
niedziela, 6 lutego 2011
Melbourne, Chiński Nowy Rok
Po Australijskim Nowym Roku spędzonym w krzakach i Hawajskim na wypaśnej kolacji ze stekami w roli głównej, przyszedł czas na spędzenie Chińskiego Nowego Roku, który przypadał na niedzielę, 6 lutego. Mamy tu w Melbourne całkiem pokaźną chińską dzielnicę z mnóstwem stosunkowo tanich restauracji, specjalistycznymi sklepami, gdzie tylko ceny są podane po angielsku i salonami masażu oczywiście.
Impreza zaczęła się o 10 rano, a my trafiliśmy na nią o 12, żeby połączyć oglądanie tradycyjnej parady smoków z sympatycznym lunchem w lokalnej knajpce. Z polecenia Ani, która jest tu już 2 lata, wybraliśmy się do Shanghai Noodles na Tattlersale Lane. Nastrój był jak najbardziej autentyczny i lokalny, zupki niezłe, pierożki pyszne, kluski takie sobie. Ogólnie czwórka, ale za to przeżyliśmy najazd smoka i uszczknięcie odrobiny lokalnej tradycji. Okazało się, że w drzwiach należy wywiesić jakiś pokarm dla smoka związany z nadchodzącym rokiem. Ponieważ właśnie weszliśmy w rok zająca, w drzwiach powieszono sałatę lodową. Zagwarantowało nam to rytualny taniec połączony z biciem w bębny. Smok wytańczył nam przed drzwiami niezłą milongę, po czym złapał sałatę, przetrawił ją w buzi i wypluł w kierunku klientów restauracji! Starsza pani siedząca obok bardzo się ucieszyła, bo największa część głąba trafiła na jej stolik. Zebrała wszystko i zapakowała do torby, a nam kazała drobne listki pozbierać z podłogi. Ciekawa tradycja, my jednak nie zabraliśmy fantów do domu, nie wiedzielibyśmy co z tym robić.
Parada na głównych ulicach dzielnicy trwała dalej w najlepsze - na początku mieliśmy okazję podziwiać ją przed jedzeniem, z przejściem kilkunastosobobowych smoków, towarzyszy z orderami, bębniarzy i szczudlarzy, teraz, po jedzeniu, doświadczyliśmy innej zabawy, czyli wspinania się ubranych na czerwono ludzi na przenośne pale i odpalania kapiszonów zawieszonych na szyldach ulicznych. Zabawa w najlepsze, do tego bębny i dziki tłum z aparatami. I kilka zdjęć ode mnie:
smoki, kozły...
taki smok z otwieraną paszczą jest prowadzony zwykle przez 2 osoby - głowę i tyłek
ta rybka mnie urzekła
miejscowa orkiestra
największy smok, dotknięcie jego łusek gwarantowało nam szczęście przez najbliższy rok - co najmniej
smocze nogi w gustownych skarpetach
mistrz ceremonii
kapiszony ole!
Impreza zaczęła się o 10 rano, a my trafiliśmy na nią o 12, żeby połączyć oglądanie tradycyjnej parady smoków z sympatycznym lunchem w lokalnej knajpce. Z polecenia Ani, która jest tu już 2 lata, wybraliśmy się do Shanghai Noodles na Tattlersale Lane. Nastrój był jak najbardziej autentyczny i lokalny, zupki niezłe, pierożki pyszne, kluski takie sobie. Ogólnie czwórka, ale za to przeżyliśmy najazd smoka i uszczknięcie odrobiny lokalnej tradycji. Okazało się, że w drzwiach należy wywiesić jakiś pokarm dla smoka związany z nadchodzącym rokiem. Ponieważ właśnie weszliśmy w rok zająca, w drzwiach powieszono sałatę lodową. Zagwarantowało nam to rytualny taniec połączony z biciem w bębny. Smok wytańczył nam przed drzwiami niezłą milongę, po czym złapał sałatę, przetrawił ją w buzi i wypluł w kierunku klientów restauracji! Starsza pani siedząca obok bardzo się ucieszyła, bo największa część głąba trafiła na jej stolik. Zebrała wszystko i zapakowała do torby, a nam kazała drobne listki pozbierać z podłogi. Ciekawa tradycja, my jednak nie zabraliśmy fantów do domu, nie wiedzielibyśmy co z tym robić.
Parada na głównych ulicach dzielnicy trwała dalej w najlepsze - na początku mieliśmy okazję podziwiać ją przed jedzeniem, z przejściem kilkunastosobobowych smoków, towarzyszy z orderami, bębniarzy i szczudlarzy, teraz, po jedzeniu, doświadczyliśmy innej zabawy, czyli wspinania się ubranych na czerwono ludzi na przenośne pale i odpalania kapiszonów zawieszonych na szyldach ulicznych. Zabawa w najlepsze, do tego bębny i dziki tłum z aparatami. I kilka zdjęć ode mnie:
smoki, kozły...
taki smok z otwieraną paszczą jest prowadzony zwykle przez 2 osoby - głowę i tyłek
ta rybka mnie urzekła
miejscowa orkiestra
największy smok, dotknięcie jego łusek gwarantowało nam szczęście przez najbliższy rok - co najmniej
smocze nogi w gustownych skarpetach
mistrz ceremonii
kapiszony ole!
wtorek, 1 lutego 2011
Melbourne, upały
Schematycznie oceniając pogodę w Australii przeciętny warszawiak mógłby nam tylko współczuć - ale macie straszne upały! Albo chwilowo zazdrościć, wszak w stolicy nad Wisłą aktualnie środek mroźnej zimy. Tymczasem nic podobnego, nawet, jeżeli mamy lato, to w niczym nie przypomina ono naszego swojskiego pszenicznego skwarnego sezonu ogrórkowego. Poprawka - tochę przypomina - mamy komary!
Ale już cała reszta inna - dziś rano na przykład mieliśmy nieziemski wprost upał, o 9 słońce paliło tak mocno, że całą drogę do pracy przebyłam w cieniu, bo smażyła mi się skóra na rękach. W południe musiałam założyć kapelusz, by przejść 100m po lunchowe sushi i z powrotem do zacienionego biura. Gdy wychodziłam z pracy, wiał chłodny wiatr od morza, a temperatura spadła z 39.4 na jakieś 25C. Prawie dostałam gęsiej skórki!
To samo zdarza się często, upał trwa do 14-15, potem nie wiadomo skąd pojawia się zimny wiatr i temperatura gwałtownie spada. Albo lepiej - zaczyna padać kapuśniaczek. Typowych polskich burz z piorunami jeszcze tu nie doświadczyliśmy. Choć szykuje się nie lada atrakcja - po serii powodzi stan Queensland szykuje się do przyjęcia cylkonu Yosi, który zasuwa znad Pacyfiku i powinien uderzyć w okolicach środy. My na szczęście pozostajemy w strefie umiarkowanej, z kapryśną lecz w sumie zrównoważoną pogodą i częstymi deszczami.
Wczoraj za to wieczór był parny, Australijczycy wietrzyli mieszkania na przestrzał, jakaś para jadła kolację z winkiem na małym skwerze, który mijam po drodze z pracy, przy bloku przy stoliku 3 osoby grzecznie piły piwko, a przechodząc małą uliczką niedaleko nas po drodze z jogi trafiłam na małe uliczne party - drzwi garażowe normalnie broniące prywatności jednej posesji były uniesione wysoko w górę, za nimi ukazywał się mały ogródek, za nim rzęsiście oświetlony dom i banda młodych ludzi grillująca z piwkiem. Knajpy i restauracjie oczywiście też pełne. Narodowe al fresco trwa!
Słówko jeszcze na temat naszego mieszkania, które upały przyjmuje na klatę - jesteśmy tu już ponad 2 miesiące, a do tej pory klimatyzację włączyliśmy słownie dwa razy - nie mamy potrzeby ani się ziębić ani ogrzewać, parter trzyma przyjemny chłodek. Nie wiem tylko co będzie zimą...
Na deser kilka zdjęć z naszej okolicy.
trochę ulicznej mody
sklepy vintage - tych mamy pod dostatkiem
ten stragan kusi mnie dwa razy dziennie
ozdobna fasada Prahran Market i siedziby stowarzyszeń pro homo
nasz tramwaj dzielnicowy nr 78
taki sobie detal architektoniczny
dziewczynka malinka
mój ulubiny skwerek - tu wczoraj odbywała się romantyczna kolacja z czerwonym winkiem - szkoda, że nie nasza!
Ale już cała reszta inna - dziś rano na przykład mieliśmy nieziemski wprost upał, o 9 słońce paliło tak mocno, że całą drogę do pracy przebyłam w cieniu, bo smażyła mi się skóra na rękach. W południe musiałam założyć kapelusz, by przejść 100m po lunchowe sushi i z powrotem do zacienionego biura. Gdy wychodziłam z pracy, wiał chłodny wiatr od morza, a temperatura spadła z 39.4 na jakieś 25C. Prawie dostałam gęsiej skórki!
To samo zdarza się często, upał trwa do 14-15, potem nie wiadomo skąd pojawia się zimny wiatr i temperatura gwałtownie spada. Albo lepiej - zaczyna padać kapuśniaczek. Typowych polskich burz z piorunami jeszcze tu nie doświadczyliśmy. Choć szykuje się nie lada atrakcja - po serii powodzi stan Queensland szykuje się do przyjęcia cylkonu Yosi, który zasuwa znad Pacyfiku i powinien uderzyć w okolicach środy. My na szczęście pozostajemy w strefie umiarkowanej, z kapryśną lecz w sumie zrównoważoną pogodą i częstymi deszczami.
Wczoraj za to wieczór był parny, Australijczycy wietrzyli mieszkania na przestrzał, jakaś para jadła kolację z winkiem na małym skwerze, który mijam po drodze z pracy, przy bloku przy stoliku 3 osoby grzecznie piły piwko, a przechodząc małą uliczką niedaleko nas po drodze z jogi trafiłam na małe uliczne party - drzwi garażowe normalnie broniące prywatności jednej posesji były uniesione wysoko w górę, za nimi ukazywał się mały ogródek, za nim rzęsiście oświetlony dom i banda młodych ludzi grillująca z piwkiem. Knajpy i restauracjie oczywiście też pełne. Narodowe al fresco trwa!
Słówko jeszcze na temat naszego mieszkania, które upały przyjmuje na klatę - jesteśmy tu już ponad 2 miesiące, a do tej pory klimatyzację włączyliśmy słownie dwa razy - nie mamy potrzeby ani się ziębić ani ogrzewać, parter trzyma przyjemny chłodek. Nie wiem tylko co będzie zimą...
Na deser kilka zdjęć z naszej okolicy.
trochę ulicznej mody
sklepy vintage - tych mamy pod dostatkiem
ten stragan kusi mnie dwa razy dziennie
ozdobna fasada Prahran Market i siedziby stowarzyszeń pro homo
nasz tramwaj dzielnicowy nr 78
taki sobie detal architektoniczny
dziewczynka malinka
mój ulubiny skwerek - tu wczoraj odbywała się romantyczna kolacja z czerwonym winkiem - szkoda, że nie nasza!
Subskrybuj:
Posty (Atom)