W poniedziałek mieliśmy w Wiktorii Święto Pracy, a ja sporo szczęścia, bo przez zasiedziałą tu już jakiś czas emigrację zostałam zaproszona na trzydniową wycieczkę rowerową wzdłuż Great Alpine Road. M. zrejterował, ale ponieważ do odważnych świat należy, a jechali też nasi dobrzy wierni towarzysze z Wilsons Prom, zdecydowałam się jechać samotnie. Wyruszyliśmy już w piątek w południe, sporym wanem wujka Mirka, wioząc z tyłu kilka rowerów, zapas piwa i kiełbasy. W sumie było nas ponad dwadzieścia osób dorosłych i gromada dzieciaków od rocznego Charliego po piętnastoletniego Wiktora.
Dotarliśmy do Bright wieczorem, ostatni wycieczkowicze zajechali już po północy, następnego dnia zrobiliśmy 30km do Myrtleford, kolejnego 30 do Everton i na koniec, fakultatywnie, 15 km pod górkę do Beechworth i z powrotem w dół. Było bardzo fajnie, ogniska, kiełbaska od Kazaczoka, śpiewy, trochę alko, przygody, zwiedzanie winnic i farm owocowych, małych miasteczek. Piękne krajobrazy, rozmowy, śmiech i zabawa. Czyli to, czego akurat potrzebowałam.
Pogoda nam dopisała, bo jesień dopiero się zaczyna i było stosunkowo ciepło. Drzewa w pełni zielone, gdzieniegdzie tylko coś się żółci, pełno ogromnych motyli, krowy, owce i konie. A teraz kilka dosłownie zdjęć i zmykam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz