poniedziałek, 7 marca 2011

Melbourne, pogodowa schizofrenia

Jeszcze przed wyjazdem z Polski byliśmy mocno podekscytowani wizją przewrócenia naszego życia do góry nogami - w sensie geograficznym, kulturowym, pogodowym i jedzeniowym. Można powiedzieć, że się udało i że pierwsza Wigilia pod palmami w kusej sukience była całkiem sympatyczna. Karnawał w ciepełku - jak najbardziej. Ale już na przykład ostatki jakoś dziwnie obeszliśmy i krupnik w dużej ilości przy ciepłym klimacie nie do końca nam posłużył, o Tłustym Czwartku kompletnie zapomnieliśmy, a teraz przyszła jesień i co mamy na półkach w sklepach? Czekoladowe Zające! Tak, jakbyśmy wkraczali w rytm budzącej się przyrody przy szmerze opadających liści... 

Cały ostatni tydzień było rzeczywiście mocno jesiennie, ja przygotowałam się psychicznie na założenie czapy i chyba za długo z tym zwlekała, bo mam lekkie zapalenie zatok. Dwie wizyty na budowach, w tym jedna w Barwon Heads, w domu bez okien i drzwi, za to przy szalejącej na zewnątrz ulewie, nie pomogły. Tym bardziej, że do załatwienia było sporo spraw i wyprawa trwała od 7 rano do 14. Ale miejscowość piękna, polecam.

W sobotę przyszło ocieplenie, pełne słońce, a temperatura skoczyła gwałtownie w okolice trzydziestki. W niedzielę na plaży były dzikie tłumy, rozgrywki w piłce plażowej, nagie torsy i kolejki do budek z lodami. Sopockie szaleństwo, które ciągneło się od St Klidy do Brighton, a prawdopodobnie i dalej, czego nie było mi dane sprawdzić, bo M i obiad wzywał do domu. Nie wiem, jak będzie dalej, jesienno - zimowe przeżywanie lata w Polsce będzie chyba dla nas sporym wyzwaniem. Trzymajcie kciuki! A teraz na ocieplenie kilka zdjęć z niedzieli:

ulewa w Barwon Heads
mój ulubiony widok
krykiet w naszym parku
na deptaku w St Kildzie
ostatnie opalanie w sezonie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz