W środę rano obudziło nas coś na kształt brzęczenia trzmiela, początkowo ciche, intrygujące, potem coraz bardziej natarczywe, dokuczliwe, nie mające końca. Zaczynało się przeważnie o 7.30 rano, kończyło wraz ze zmierzchem. I tak do dziś i trwa i brzęczy. Skojarzenia z pięknym utworem Rimskiego-Korsakowa względnie szybko zamieniły mi się w poczucie siedzenia w poczekalni u dentysty, który zajmuje się głównie borowaniem na wysokich tonach. Spytacie się, o co chodzi? No cóż, Formuła 1 zagościła w mieście!
Moja praca od toru, czyli szerokiej ulicy otaczającej jezioro w Albert Parku, znajduje się w odległości 2km. Nasze mieszkanie 2.5km. Znajomypracuje dalej, bo jakieś 5km od źródła brzęczenia. I wszędzie słychać, wszędzie to samo, czasem tylko ciszej lub głośniej. Wczoraj odwiedziliśmy Izę i Darasa, żeby pooglądać zawody, a raczej eliminacje do nich. Z mieszkania na wysokim piętrze tuż przy parku było widać pędzące bolidy Formuły 1, potem w przerwie wyścigi tzw vipów w porche carrera, potem inne atrakcje, dalej związane z nieznośnym hałasem, pokazy ewolucji helikopterów i tym podobne. Dziś tuż przed zawodami nad ich domem ma przelatywać jumbo linii Quantas w ramach akcji promocyjnej głównego sponsora zawodów. To już nie rozrywka, to prawdziwa wojna decybelowa!
My zawody główne postanowiliśmy olać, bo po pierwsze bilety drogie jak pierun, po drugie Kubica niestety nie startuje, więc nasze kibicowanie musielibyśmy przenieść na niewiadomokogo. Dla zaiteresowanych bilet na murawę to 100 dolarów, na trybuny 400... chyba wolę wydać ponad tysiąc złotych na jakiś bardziej praktyczny cel;)
A teraz kilka fotek z wczoraj, kiedy czujnym okiem reporterskim łapałam klimaty zawodów... Jutro nastanie błogosławiona cisza, czyli zwykły miejski hałas!
za tymi drzewami już park, czyli trybuny i meta wyścigu
zbliżenie na trybuny, miejscówka 400 dolarów - podobno
tyle byliśmy w stanie zobaczyć z naszej lunchowej loży wipów
tłum po eliminacjach
panowie po 40 z lekkimi brzuszkami, którzy nie wyrośli z resoraków - to trafny opis przeciętnego kibica
obrandowanie obowiązkowe
a na koniec romantyczny zachód słońca nad stocznią
sobota, 26 marca 2011
Australia, wsi spokojna
Długo nie pisałam z braku natchnienia i wolnego czasu, ale już nadrabiam. Dziś będą dwa wpisy zgoła odmienne, jeden jako wspomnienie naszej rowerowej wyprawy i spokojnej australijskiej wsi, drugi miejski i motoryzacyjny.
Wielka Droga Alpejska, wzdłuż której pomykaliśmy na dwóch kółkach, ciągnie się przez malowniczą, rolniczą dolinę. Krajobrazy swojskie, pola chmielowe niczym z sandomierszczyzny, w oddali łagodne wzgórza porośnięte lasem sosnowo-eukaliptusowym, pastwiska z byczkami i czarnymi krowami, raz jedynie udało nam się wypatrzyć coś bardziej łaciatego. Winnice rodem prawie z Toskanii, z przyjemnymi restauracyjkami i tarasami widokowymi. Same zabudowania wiejskie typowo australijskie - tzn z blachy falistej, przeważnie pozbijane byle jak, dachy dwuspadowe, gdyż okolica o dziwo narażona na zimowe opady śniegu. Przypuszczam, że w Queensland byłoby nieco inaczej - blacha falista obowiązkowa, ale za to całość na palach, a dach płaski. No ale tu było dosyć urokliwie i chwilami przypominało szwajcarsko-słoweński minimalizm wwychodzący z tradycyjnych szop i suszarni.
Nie ma charakterystycznych dla Polski wsi liniowych, ciągnących się wzdłuż dróg krajowych z pędzącymi tirami, gdzie dzieciaki na rowerach wpadają pod koła. Są pojedyncze, raczej samotnicze zabudowania, ewentualnie skupione w małych grupach oraz urokliwe, małe miasteczka, z własnymi festiwalami, kilkoma knajpkami, sklepem z alko i stacją benzynową. Na naszej trasie wszystkie te miasteczka miały swoje kempingi, raz lepiej, raz gorzej zaopatrzone. ale na przykład niewielkie Myrtleford (3200 mieszkańców) posiadało własny basen o wymiarach olimpijskich i zestaw kortów tenisowych! Może i jest to zrozumiałe dla miasteczka, które znajduje się na trasie turystycznej, ale to nie było miejsce na miarę naszej Krynicy czy Rabki, pensjonatów i hoteli sztuk zero, tylko ten nasz jeden kemping! W zasadzie wielka dziura;)
Zresztą sami zobaczcie na zdjęciach.
wsi spalona słońcem
wsi minimalistyczna
wsi chmielowa
wsi porzucona
wsi kubiczna
wsi prosta
wsi zaniedbana
wsi winna
wsi wesoła;)
wtorek, 15 marca 2011
wielka wycieczka rowerowa
W poniedziałek mieliśmy w Wiktorii Święto Pracy, a ja sporo szczęścia, bo przez zasiedziałą tu już jakiś czas emigrację zostałam zaproszona na trzydniową wycieczkę rowerową wzdłuż Great Alpine Road. M. zrejterował, ale ponieważ do odważnych świat należy, a jechali też nasi dobrzy wierni towarzysze z Wilsons Prom, zdecydowałam się jechać samotnie. Wyruszyliśmy już w piątek w południe, sporym wanem wujka Mirka, wioząc z tyłu kilka rowerów, zapas piwa i kiełbasy. W sumie było nas ponad dwadzieścia osób dorosłych i gromada dzieciaków od rocznego Charliego po piętnastoletniego Wiktora.
Dotarliśmy do Bright wieczorem, ostatni wycieczkowicze zajechali już po północy, następnego dnia zrobiliśmy 30km do Myrtleford, kolejnego 30 do Everton i na koniec, fakultatywnie, 15 km pod górkę do Beechworth i z powrotem w dół. Było bardzo fajnie, ogniska, kiełbaska od Kazaczoka, śpiewy, trochę alko, przygody, zwiedzanie winnic i farm owocowych, małych miasteczek. Piękne krajobrazy, rozmowy, śmiech i zabawa. Czyli to, czego akurat potrzebowałam.
Pogoda nam dopisała, bo jesień dopiero się zaczyna i było stosunkowo ciepło. Drzewa w pełni zielone, gdzieniegdzie tylko coś się żółci, pełno ogromnych motyli, krowy, owce i konie. A teraz kilka dosłownie zdjęć i zmykam.
Dotarliśmy do Bright wieczorem, ostatni wycieczkowicze zajechali już po północy, następnego dnia zrobiliśmy 30km do Myrtleford, kolejnego 30 do Everton i na koniec, fakultatywnie, 15 km pod górkę do Beechworth i z powrotem w dół. Było bardzo fajnie, ogniska, kiełbaska od Kazaczoka, śpiewy, trochę alko, przygody, zwiedzanie winnic i farm owocowych, małych miasteczek. Piękne krajobrazy, rozmowy, śmiech i zabawa. Czyli to, czego akurat potrzebowałam.
Pogoda nam dopisała, bo jesień dopiero się zaczyna i było stosunkowo ciepło. Drzewa w pełni zielone, gdzieniegdzie tylko coś się żółci, pełno ogromnych motyli, krowy, owce i konie. A teraz kilka dosłownie zdjęć i zmykam.
wtorek, 8 marca 2011
Melbourne na czterech łapach
Dziś będzie nieco kynologicznie, a to dlatego, że w niedzielę przeżyłam całkiem wzruszający moment niesamowitej tęsknoty i zazdrości i chęci posiadania własnego czworonoga. A to wszystko za sprawą miejscowych miłośników szczekania i merdania.
Mieszkańcy Melbourne lubią czworonogi i często posiadają co najmniej jednego psa lub kota. Ponieważ większość osób mieszka w domkach, jest to o wiele łatwiejsze niż trzymanie niewybieganego doga na czterdziestu metrach kwadratowych i dziesiątym piętrze blokowiska. Koty zwykle leniwie wylegują się w ogródkach, na ławeczkach i w uchylonych oknach. Jeżeli biegają swobodnie, to delikatnie pobrzękując dzwoneczkiem zawieszonym na szyi. Psy zaś są dzielnie wyprowadzane rano i po południu, stając się przyczynkiem do wielu sympatycznych znajomości a nawet przyjaźni.
Ja sama, idąc do pracy mijam mały skwer, na którym starsza pani wyprowadza wyleniałego terierka i codziennie mówi mi Morning! a często zaczepia i komplementuje moje spódnice. Jest też pani nieco młodsza z huskim i jeszcze jedna z buldogiem. Sporo ludzi cieszy się też terierami i cockerspanielami. Nie widziałam jeszcze popularnych nad Wisłą psów bojowych, co najwyżej pocieszne mastiffy i sznaucery. Wszyscy właściciele karnie śledzą ruchy psów, z plastikowymi torebkami prawie przy ogonie, bowiem za zostawienie psich odchodów grozi kara i to niemała, 300 dolarów. I mimo ogólnego dobrobytu jakoś to na ludzi działa i przez ostatnie 5 miesięcy zdarzyło mi się dosłownie raz zauważyć na ulicy coś niemiłego...
W niedzielę zaś dojechałam do Brighton, przed którego początkiem znajduje się duża, wygrodzona plaża z wydmami i mnóstwem pagórków oraz łagodnym zejściem na mieliznę. Plaża jest w całości przeznaczona dla czworonogów i ich właścicieli. Zwierzęta mogą tu być spuszczone ze smyczy, a ludzie zachowują się tak, jakby i ich ktoś z tej smyszy spuścił;) Mnóstwo dzieci, taplania, wzajemnego przewracania w wodzie, krzyków, śmiechu i szczekania pomieszanego z zachwyconym piskiem szczeniąt. Niestety nie mam nagrań, ale zdjęcia powinny wystarczyć.
Mieszkańcy Melbourne lubią czworonogi i często posiadają co najmniej jednego psa lub kota. Ponieważ większość osób mieszka w domkach, jest to o wiele łatwiejsze niż trzymanie niewybieganego doga na czterdziestu metrach kwadratowych i dziesiątym piętrze blokowiska. Koty zwykle leniwie wylegują się w ogródkach, na ławeczkach i w uchylonych oknach. Jeżeli biegają swobodnie, to delikatnie pobrzękując dzwoneczkiem zawieszonym na szyi. Psy zaś są dzielnie wyprowadzane rano i po południu, stając się przyczynkiem do wielu sympatycznych znajomości a nawet przyjaźni.
Ja sama, idąc do pracy mijam mały skwer, na którym starsza pani wyprowadza wyleniałego terierka i codziennie mówi mi Morning! a często zaczepia i komplementuje moje spódnice. Jest też pani nieco młodsza z huskim i jeszcze jedna z buldogiem. Sporo ludzi cieszy się też terierami i cockerspanielami. Nie widziałam jeszcze popularnych nad Wisłą psów bojowych, co najwyżej pocieszne mastiffy i sznaucery. Wszyscy właściciele karnie śledzą ruchy psów, z plastikowymi torebkami prawie przy ogonie, bowiem za zostawienie psich odchodów grozi kara i to niemała, 300 dolarów. I mimo ogólnego dobrobytu jakoś to na ludzi działa i przez ostatnie 5 miesięcy zdarzyło mi się dosłownie raz zauważyć na ulicy coś niemiłego...
W niedzielę zaś dojechałam do Brighton, przed którego początkiem znajduje się duża, wygrodzona plaża z wydmami i mnóstwem pagórków oraz łagodnym zejściem na mieliznę. Plaża jest w całości przeznaczona dla czworonogów i ich właścicieli. Zwierzęta mogą tu być spuszczone ze smyczy, a ludzie zachowują się tak, jakby i ich ktoś z tej smyszy spuścił;) Mnóstwo dzieci, taplania, wzajemnego przewracania w wodzie, krzyków, śmiechu i szczekania pomieszanego z zachwyconym piskiem szczeniąt. Niestety nie mam nagrań, ale zdjęcia powinny wystarczyć.
wejście na psią plażę |
widok przez chaszcze |
obowiązkowe plastiokowe torebki |
czysta radość |
i jej kontynuacja |
i jeszcze trochę radości |
a to już kawiarenka w Brighton czyli architektura dla zainteresowanych |
poniedziałek, 7 marca 2011
Melbourne, pogodowa schizofrenia
Jeszcze przed wyjazdem z Polski byliśmy mocno podekscytowani wizją przewrócenia naszego życia do góry nogami - w sensie geograficznym, kulturowym, pogodowym i jedzeniowym. Można powiedzieć, że się udało i że pierwsza Wigilia pod palmami w kusej sukience była całkiem sympatyczna. Karnawał w ciepełku - jak najbardziej. Ale już na przykład ostatki jakoś dziwnie obeszliśmy i krupnik w dużej ilości przy ciepłym klimacie nie do końca nam posłużył, o Tłustym Czwartku kompletnie zapomnieliśmy, a teraz przyszła jesień i co mamy na półkach w sklepach? Czekoladowe Zające! Tak, jakbyśmy wkraczali w rytm budzącej się przyrody przy szmerze opadających liści...
Cały ostatni tydzień było rzeczywiście mocno jesiennie, ja przygotowałam się psychicznie na założenie czapy i chyba za długo z tym zwlekała, bo mam lekkie zapalenie zatok. Dwie wizyty na budowach, w tym jedna w Barwon Heads, w domu bez okien i drzwi, za to przy szalejącej na zewnątrz ulewie, nie pomogły. Tym bardziej, że do załatwienia było sporo spraw i wyprawa trwała od 7 rano do 14. Ale miejscowość piękna, polecam.
W sobotę przyszło ocieplenie, pełne słońce, a temperatura skoczyła gwałtownie w okolice trzydziestki. W niedzielę na plaży były dzikie tłumy, rozgrywki w piłce plażowej, nagie torsy i kolejki do budek z lodami. Sopockie szaleństwo, które ciągneło się od St Klidy do Brighton, a prawdopodobnie i dalej, czego nie było mi dane sprawdzić, bo M i obiad wzywał do domu. Nie wiem, jak będzie dalej, jesienno - zimowe przeżywanie lata w Polsce będzie chyba dla nas sporym wyzwaniem. Trzymajcie kciuki! A teraz na ocieplenie kilka zdjęć z niedzieli:
Cały ostatni tydzień było rzeczywiście mocno jesiennie, ja przygotowałam się psychicznie na założenie czapy i chyba za długo z tym zwlekała, bo mam lekkie zapalenie zatok. Dwie wizyty na budowach, w tym jedna w Barwon Heads, w domu bez okien i drzwi, za to przy szalejącej na zewnątrz ulewie, nie pomogły. Tym bardziej, że do załatwienia było sporo spraw i wyprawa trwała od 7 rano do 14. Ale miejscowość piękna, polecam.
W sobotę przyszło ocieplenie, pełne słońce, a temperatura skoczyła gwałtownie w okolice trzydziestki. W niedzielę na plaży były dzikie tłumy, rozgrywki w piłce plażowej, nagie torsy i kolejki do budek z lodami. Sopockie szaleństwo, które ciągneło się od St Klidy do Brighton, a prawdopodobnie i dalej, czego nie było mi dane sprawdzić, bo M i obiad wzywał do domu. Nie wiem, jak będzie dalej, jesienno - zimowe przeżywanie lata w Polsce będzie chyba dla nas sporym wyzwaniem. Trzymajcie kciuki! A teraz na ocieplenie kilka zdjęć z niedzieli:
ulewa w Barwon Heads |
mój ulubiony widok |
krykiet w naszym parku |
na deptaku w St Kildzie |
ostatnie opalanie w sezonie? |
czwartek, 3 marca 2011
Melbourne, bibliotecznie
Drodzy czytelnicy,
po raz kolejny jestem dziś pod wrażeniem tutejszego systemu i zorganizowania życia społecznego. Biblioteki miejskie, w tym wypadku biblioteki naszej dzielnicy Stonnington, działają bez zarzutu i prawie zupełnie za darmo. Ale po kolei. Stonington obejmuje kilka mniejszych dzielnic, w tym Prahran, Windsor, South Yarra, Toorak, Armadale, Malvern, Malvern East, Glen Iris i Kooyong. Wszystkie biblioteki działają w jednym systemie, a moja zupełnie darmowa karta uprawnia mnie do korzystania ze zbiorów znajdujących się na całym terenie. Bibliotek mamy raptem 4 sztuki, ale zbiory ciekawe, można poczytać pisma branżowe, ogólnie nie jest źle, choć Murakamiego była ksiązka raptem jedna...
Najbliższa nam biblioteka znajduje się w przeszklonym pawilonie na palach, rodem z lat 70. ubiegłego wieku, zbiory oczywiście z bezpośrednim dostępem, w miare wygodne fotele, karty chipowe do kserowania jak ktoś musi i darmowy internet. Tylko kawy i cukierków brakuje, ale może lepiej. Dział branżowy nieźle wyposażony, znacznie lepiej niż ten sam w mieście Aberdeen w głównej bibliotece miejskiej. A mówimy o małej bibliotece osiedlowej dla dzielnic Toorak/South Yarra!
Teraz czytam Ministerstwo Bólu Dubrawki Ugresic, po angielsku oczywiście, więc jest podwójnie ciekawie. Niestety prędkość czytania i liczne obowiązki powodują, że założone przez władze 3 tygodnie jakoś mi umykają i nijak ma się to do połykania przeze mnie książek w języku ojczytym. Musiałam więc dziś przedłużyć wynajem, bo ostatnio mnie trochę pokarało. Miałam pobrane dwie książki, przyszło powiadomienie, że się spóźniam, ale ponieważ w kierunku biblioteki szłam jakoś dwa dni później po weekendzie, to musiałam karnie wpłacić 3 dolary kary, 60 centów dziennie bodajże i się zrobiło! Tym razem weszłam więc na swoje konto biblioteczne online i jednym kliknięciem przedłużyłam wypożyczenie o kolejne 3 tygodnie!
Do tego internet pozwala mi pogrzebać w zbiorach bibliotecznych i zarezerwować sobie książkęlub DVD z dala czynnie. Czy to nie świetny system? Moim zdaniem całkiem niezły i nam niestety do niego daleko. A jako że ilustracja fotograficzna żadna mi tu nie pasuje, będzie z innej beczki. W ramach podróży dzielnicowych odkryłam niedawno dowód na to, że Tonky Wonky, Teletubiś z damską torebką, naprawdę jest homoseksualistą! To nie omamy psychicznie niezrównoważonej polskiej posłanki, lecz szczera prawda i dowód na to dumnie prezentuje się na ścianie jednego z naszych dzielnicowych klubów:
po raz kolejny jestem dziś pod wrażeniem tutejszego systemu i zorganizowania życia społecznego. Biblioteki miejskie, w tym wypadku biblioteki naszej dzielnicy Stonnington, działają bez zarzutu i prawie zupełnie za darmo. Ale po kolei. Stonington obejmuje kilka mniejszych dzielnic, w tym Prahran, Windsor, South Yarra, Toorak, Armadale, Malvern, Malvern East, Glen Iris i Kooyong. Wszystkie biblioteki działają w jednym systemie, a moja zupełnie darmowa karta uprawnia mnie do korzystania ze zbiorów znajdujących się na całym terenie. Bibliotek mamy raptem 4 sztuki, ale zbiory ciekawe, można poczytać pisma branżowe, ogólnie nie jest źle, choć Murakamiego była ksiązka raptem jedna...
Najbliższa nam biblioteka znajduje się w przeszklonym pawilonie na palach, rodem z lat 70. ubiegłego wieku, zbiory oczywiście z bezpośrednim dostępem, w miare wygodne fotele, karty chipowe do kserowania jak ktoś musi i darmowy internet. Tylko kawy i cukierków brakuje, ale może lepiej. Dział branżowy nieźle wyposażony, znacznie lepiej niż ten sam w mieście Aberdeen w głównej bibliotece miejskiej. A mówimy o małej bibliotece osiedlowej dla dzielnic Toorak/South Yarra!
Teraz czytam Ministerstwo Bólu Dubrawki Ugresic, po angielsku oczywiście, więc jest podwójnie ciekawie. Niestety prędkość czytania i liczne obowiązki powodują, że założone przez władze 3 tygodnie jakoś mi umykają i nijak ma się to do połykania przeze mnie książek w języku ojczytym. Musiałam więc dziś przedłużyć wynajem, bo ostatnio mnie trochę pokarało. Miałam pobrane dwie książki, przyszło powiadomienie, że się spóźniam, ale ponieważ w kierunku biblioteki szłam jakoś dwa dni później po weekendzie, to musiałam karnie wpłacić 3 dolary kary, 60 centów dziennie bodajże i się zrobiło! Tym razem weszłam więc na swoje konto biblioteczne online i jednym kliknięciem przedłużyłam wypożyczenie o kolejne 3 tygodnie!
Do tego internet pozwala mi pogrzebać w zbiorach bibliotecznych i zarezerwować sobie książkęlub DVD z dala czynnie. Czy to nie świetny system? Moim zdaniem całkiem niezły i nam niestety do niego daleko. A jako że ilustracja fotograficzna żadna mi tu nie pasuje, będzie z innej beczki. W ramach podróży dzielnicowych odkryłam niedawno dowód na to, że Tonky Wonky, Teletubiś z damską torebką, naprawdę jest homoseksualistą! To nie omamy psychicznie niezrównoważonej polskiej posłanki, lecz szczera prawda i dowód na to dumnie prezentuje się na ścianie jednego z naszych dzielnicowych klubów:
Subskrybuj:
Posty (Atom)