Dziś będzie post wspominkowy, bo po dobrej pogodzie z czwartku ani śladu, więc przypomnę sobie jak miło było jeszcze półtora miesiąca temu, kiedy razem z M wybraliśmy się na jednodniowy wypad poza miasto. Zaczęliśmy od Healsville i eko chlebka, ale dzień dopiero się zaczął i skuszeni drogowskazem udaliśmy się do małego miasteczka o wdzięcznej nazwie Alexandra. Kilka ulic na krzyż, jeden park, punkt informacyjny i stypa w miejscowym ośrodku kultury o konotacjach masońskich. Wszystkie sklepiki, punkty usługowe, kwiaciarnie, kawiarnie i bary miały w swojej nazwie Alexandrę, czego nie omieszkałam sfotografować.
Dzień był miły i słoneczny, udaliśmy się do punktu informacji turystycznej, ale pani za kontuarem jakoś nie mogła nas przekonać do pokonania kilku kilometrów piechotą w celu objerzenia dawnej linii kolejowej. Nic nam jakoś nie pasowało, więc zerknęliśmy na mapę i postanowiliśmy ruszyć dalej w kierunku Mt Buller. Jeszcze na nizinie świeżo zaprojektowany pawilonik o dynamicznych kształtach mocno zachęcał do udania się do Mt Buller National Park, a pani poinformowała nas, że poza sezonem narciarskim wstęp do parku jest bezpłatny. Było to dla nas miłym zaskoczeniem, bo kiedyś mieliśmy chętkę wybrać się na narciarski weekend w Australii i po podsumowaniu kosztów musieliśmy niestety zrezygnować - tydzień w Alpach wychodził taniej...
Wjazd na górę był bardzo kręty i przyjemny, z miejscową roślinnością poprzetykaną żółtawo rudawymi przybyszami z Europy, więc poczuliśmy jesienne klimaty. Minęło nas kilku rowerzystów, którzy w zawrotnym tempie zjeżdżali z górki na pazurki. Na początku byliśmy pełni podziwu dla ich kondycji i zapału, do czasu gdy w drodze powrotnej nie minęliśmy busika wypełnionego rowerami wjeżdżającego pod górę.
Sam szczyt góry przypominał trochę alpejskie ośrodki we Francji z dość intensywną zabudową w kolorach ziemi, widać, że pewna estetyka i charakter zostały utrzymane dla całej miejscowości, było tego jednak jak na moje wyczucie za dużo i sama góra stała smutna i przytłoczona infrastrukturą, która pokryła ją niczym złowroga pleśń czy narośl. Trasy na moje lewe oko przypominały te w Krynicy Górskiej, a więc bez większych wyzwań i do Alp się nie umywa - a objechaliśmy górę dookoła, a dzielny M nawet wspiął się na sam jej czubek! Ja z racji piłki i nieodpowiedniego ubrania (hm, nasza niby krótka wycieczka w rejony Melbourne) zostałam w samochodzie, na zewnątrz temperatura spadła z przyjemnych +23 do +10C.
Wracaliśmy już praktycznie po ciemku, a nasza nowa czarna strzała spisywała się dzielnie na wszystkich zjazdach, podjazdach i zakrętach. Niestety zamiast fot, które przez nieuwagę skasowałam dziś parszywa trzynastka.
Infrastruktura niby złowroga pleśń... Tak, tak, stojące bezczynnie wyciągi szpecą strasznie otoczenie. W zimie przynajmniej do czegoś służą, ale Mt Buller w zimie przypomina fabrykę zapełnioną taśmami produkcyjnymi. Akurat mnie wyszło to na dobre bo własnie tutaj złapałem bakcyla narciarstwa biegowego, które wypełniło mi ponad 15 lat życia.
OdpowiedzUsuń