Ten tydzień był dosyć kiepski, zaczęło się od zeszłosobotniej imprezy, na którą J przyniósł dziecięcą chorobę z zeszłotygodniowej imprezki R, którą dzielnie podchwycił M, by w małżeńskim łożu dobić mnie w końcu w okolicach czwartku... a może było inaczej i to ja tego bakcyla przyniosłam w poprzedni czwartek od A, który bawił na imprezie u R w zaprzeszłą sobotę? A może po prostu przeciągły wiatr, deszcze, temperatura w okolicach +13 w dzień i +3 w nocy, tekturowe ściany, pojedyńcze szybki w oknach i brak sensownego ogrzewania doprowadziły nas do tego stanu? W każdym razie siedzę przed komputerem rzężąc i prychając.
Zajęcia na RMIT powoli dobiegają końca, przed nami jeszcze ostatnie spotkanie połączone z wystawą najlepszych zdjęć i minikonkursem, pogoda nie zachęca do długich fotograficznych eskapad, więc może dobrze, że nie będę już zmuszona zachwycać mojej prowadzącej co tydzień. Ale też trochę szkoda, bo zaczynamy się lubić i lepiej poznawać i jakaś kontynuacja by się przydała!
A w domu szczękamy zębami, czasami z poświęceniem budzimy się o 4 by obejrzeć Euro,w nocy walczymy o kołdrę i koc, M zaopatrzył się w termofor, no po prostu kultura plażowa w pełni. Jeżeli chcecie sobie odbić za moje styczniowe relacje, to teraz jest na to najlepszy czas. I jedyna moja nadzieja to ta, że od dwóch dni dzień robi się coraz dłuższy!!!Kilka zimowych fot z Melbourne poniżej:
tęsknote za zielonym można zabić już za kilkanaście dolarów
moja interpretacja tematu Walk - dosyć standardowa
łyso i buro czyli zima po melbourniańsku
tu też potrafi być szaro
i sucho
gdzieniegdzie przebija zielona nadzieja na wiosnę...
niedziela, 24 czerwca 2012
piątek, 15 czerwca 2012
RMIT nocna warta
W ostatnią środę kolejne zajęcia na RMIT były znacznie zabawniejsze i mniej skupione niż te poprzednie, studialne. Tym razem ze statywami w dłoniach i w ciepłych kurtkach bawiliśmy się zdjęciami nocnymi. Zadań było kilka: budynek podświetlony nocą lub scena rodzajowa, zdjęcie ulicy z przejeżdżającymi samochodami, zostawiającymi smugi światła, zdjęcia z ręki na długim czasie w celu stworzenia abstrakcyjnej kompozycji, portrety z fleszem ale zachowaniem wyrazistego tła, wreszcie zabawy z latarkami, podświetloną fontanną i zimnymi ogniami. Zabawy było co niemiara i mam wrażenie, że nasza grupa w końcu się ze sobą oswaja i zaczyna zwyczajnie kumplować.
I dobrze, bo już tylko 2 spotkania przed nami!
scena uliczna lekko uduchowiona
półprzezroczysty Chris
serce od Maddie
zoom panning uliczny
abstrakcja niezła całkiem
zabawa z fontanną
zamrożona woda
zimne ognie na dłuuugim czasie
I dobrze, bo już tylko 2 spotkania przed nami!
scena uliczna lekko uduchowiona
półprzezroczysty Chris
serce od Maddie
zoom panning uliczny
abstrakcja niezła całkiem
zabawa z fontanną
zamrożona woda
zimne ognie na dłuuugim czasie
wtorek, 12 czerwca 2012
Huntingdale, browarzymy
Zima już w pełni, więc dłuższe wycieczki, plażowanie, barbie, spanie pod namiotem i tym podobne przyjemności musimy odłożyć na jakiś czas na półkę. Nie żeby kompletnie nie dało się plażować czy jeździć na rowerze, ale jesteśmy trochę zmarźluchami, więc szukamy innych w miarę atrakcyjnych pomysłów na spędzenie długich weekendów, takich jak na przykład ten ostatni, powiązany z Urodzinami Królowej.
W sobotę wybraliśmy się z M do Huntingdale, raptem 17 minut kolejką od nas, na wcześniej umówione spotkanie w browarze Barleycorn Brewers. Bardzo ciekawa inicjatywa, swoją drogą. Spośród kilkudziesięciu odmian wybiera się bowiem jedną ulubioną (M wybrał Pilsa, który ma przypominać Pilsner Urquell) i w asyście doświadczonego browarnika odmierza się składniki, miesza, wlewa, dolewa, nastawia drożdże i co określony czas sprawdza jak rosną, a następnie wlewa do beczki swoje własne piwo! Po całym procesie, który zajmuje około 2 godziny, piwo w beczce z jednorazową wkładką trafia do kontrolowanej chłodni na 2-3 tygodnie i sobie spokojnie fermentuje. Po tym czasie należy odwiedzić Browar ponownie i piwo zabutelkować i skapslować, co znowu zajmie nam kilka godzin, w zależności od tego ilu kumpli zdecyduje się nam w tym pomóc... Z jednej beczki wychodzą 144 butelki, które należy skonsumować w ciągu 6 miesięcy, więc przed nami pracowita zima i wiosna!
Początkowo się przestraszyłam, bo w wielkiej hali byłam jedyną kobietą! Szczęsliwie chwile później proporcje trochę się zmieniły, ale zdecydowanie jest to rozrywka bardziej męska niż kobieca. Na pewno jest to niezły pomysł na wieczór (dzień ) kawalerski i na zwyczajną własną rodzinną produkcję dla miłośników bursztynowego naparu bogów, jak zwykł mawiać mój kolega ze studiów. Zapach słodu, zboża, chmielu i drożdży lekko mdlił, ale zabawa była naprawdę fajna i przy okazji pouczająca. Teraz przede mną zadanie: zaprojektować etykietkę, którą dla nas wydrukują i która będzie zdobiła naszą pierwszą piwną produkcję!
kotły do warzenia, nasz był ten pierwszy z lewej
dorzucanie składników, mieszanie wielką chochlą, zabawa w kuchnię dla panów ;)
nasz stół operacyjny z recepturą pilsa i krążkiem oznaczającym etap, na którym jesteśmy...i oczywiście nasz dzielny pan pomocnik
etap końcowy: do wywaru dodajemy podrośnięte drożdże
zamknięta beczka trafia do chłodni
a to już butelkowanie
i kapslowanie - u nas dopiero 30 czerwca!
firmowe pudełka i suszarki na butelki, które też trzymane są w chłodni do samego butelkowania
no i paczki w stanie przed użyciem, moja prowadząca kurs foto zachwycona tym zdjęciem, bo właśnie mamy temat Boxes ;)
W sobotę wybraliśmy się z M do Huntingdale, raptem 17 minut kolejką od nas, na wcześniej umówione spotkanie w browarze Barleycorn Brewers. Bardzo ciekawa inicjatywa, swoją drogą. Spośród kilkudziesięciu odmian wybiera się bowiem jedną ulubioną (M wybrał Pilsa, który ma przypominać Pilsner Urquell) i w asyście doświadczonego browarnika odmierza się składniki, miesza, wlewa, dolewa, nastawia drożdże i co określony czas sprawdza jak rosną, a następnie wlewa do beczki swoje własne piwo! Po całym procesie, który zajmuje około 2 godziny, piwo w beczce z jednorazową wkładką trafia do kontrolowanej chłodni na 2-3 tygodnie i sobie spokojnie fermentuje. Po tym czasie należy odwiedzić Browar ponownie i piwo zabutelkować i skapslować, co znowu zajmie nam kilka godzin, w zależności od tego ilu kumpli zdecyduje się nam w tym pomóc... Z jednej beczki wychodzą 144 butelki, które należy skonsumować w ciągu 6 miesięcy, więc przed nami pracowita zima i wiosna!
Początkowo się przestraszyłam, bo w wielkiej hali byłam jedyną kobietą! Szczęsliwie chwile później proporcje trochę się zmieniły, ale zdecydowanie jest to rozrywka bardziej męska niż kobieca. Na pewno jest to niezły pomysł na wieczór (dzień ) kawalerski i na zwyczajną własną rodzinną produkcję dla miłośników bursztynowego naparu bogów, jak zwykł mawiać mój kolega ze studiów. Zapach słodu, zboża, chmielu i drożdży lekko mdlił, ale zabawa była naprawdę fajna i przy okazji pouczająca. Teraz przede mną zadanie: zaprojektować etykietkę, którą dla nas wydrukują i która będzie zdobiła naszą pierwszą piwną produkcję!
kotły do warzenia, nasz był ten pierwszy z lewej
dorzucanie składników, mieszanie wielką chochlą, zabawa w kuchnię dla panów ;)
nasz stół operacyjny z recepturą pilsa i krążkiem oznaczającym etap, na którym jesteśmy...i oczywiście nasz dzielny pan pomocnik
etap końcowy: do wywaru dodajemy podrośnięte drożdże
zamknięta beczka trafia do chłodni
a to już butelkowanie
i kapslowanie - u nas dopiero 30 czerwca!
firmowe pudełka i suszarki na butelki, które też trzymane są w chłodni do samego butelkowania
no i paczki w stanie przed użyciem, moja prowadząca kurs foto zachwycona tym zdjęciem, bo właśnie mamy temat Boxes ;)
czwartek, 7 czerwca 2012
Melbourne, RMIT fotostudio
Mój kurs rozwija się pięknie, w ostatnią środę mieliśmy ćwiczenia w studio z lampami, a za tydzień nocna wyprawa na miasto! Już nie mogę się doczekać. Tymczasem postanowiłam podzielić się z Wami wynikami sesji studialnej. Mogę podsumować, że to ciężki kawałek chleba - po pierwsze lampy grzeją niemiłosiernie, po drugie trzeba się nieźle napocić, żeby uzyskać porządany efekt naświetlenia bądź prześwietlenia obiektu, który fotografujemy. W sumie strzeliłam z 400 zdjęć, z czego pewno 10 nadaje się do jakiejkolwiek publikacji.... smutne, ale prawdziwe. A poniżej najlepsze moim zdaniem foty tego wieczoru:
martwa natura z miękkim horyzontem
to samo z włóczką
ćwiczenia z fakturą na ciemnym tle
i portret na ciemnym tle z rozproszoym światłem z prawej i odbiciem z lewej
światło od spodu
i to samo z detalem flakoników
próba sylwetki średnio udana
próba sylwetki nr dwa wciąż za jasna z frontu
moje kreatywne podejście do portretu grupowego - przynajmniej było śmiesznie!
martwa natura z miękkim horyzontem
to samo z włóczką
ćwiczenia z fakturą na ciemnym tle
i portret na ciemnym tle z rozproszoym światłem z prawej i odbiciem z lewej
światło od spodu
i to samo z detalem flakoników
próba sylwetki średnio udana
próba sylwetki nr dwa wciąż za jasna z frontu
moje kreatywne podejście do portretu grupowego - przynajmniej było śmiesznie!
sobota, 2 czerwca 2012
Yarra Valley, dalsza alkoholizacja...
Tak pechowo się złożyło, że od naszej z J wyprawy do Yarra Valley minęło 7 dni, kiedy znowu musiałam się udać w tym samym kierunku, tym razem w sposób zorganizowany i w szlachetnym towarzystwie G i A. Jakiś czas wcześniej wykupiłyśmy sobie niedzielną wycieczkę w Wine Guys właśnie na ostatni weekend jesieni, więc żal było tracić cenne $ i możliwość spędzenia dnia na świeżym powietrzu i w miłym towarzystwie.
Zbiórka na tyłach Fed Square była wyznaczona na 9.30, ale dzięki wcześniejszemu przybyciu udało mi się zahaczyć o pchli targ, który odbywa się w zadaszonej tylniej części zabudowań Fed Square co niedzielę. Bardzo ciekawa sprawa, dużo rękodzięła o większej lub mniejszej wartości artystycznej, bajońskie ceny i kolorowy tłum. Myślę, że to jedna z tych rzeczy, które możnaby umieścić na Melbourniańskiej Bucket List, gdyby taka powstała.
Nasz busik prowadziła miła pani w zielonym kapelusiku z piórkiem, a oprócz trzech wesołych dziewczyn z Polski na pokładzie miała tylko bardzo sympatyczną parę z RPA, H i G. W sumie taka kameralna atmosfera sprzyjała bliższemu poznaniu się i udało się zbudować na tyle ciepłą relację, że pod koniec wycieczki śpiewaliśmy włoskie przeboje z tłumaczeniem niezawodnej A.
Bałam się, że zawiniemy do tych samych winiarni, które odwiedziłam tydzień wcześniej, ale czekała mnie miła niespodzianka - wszystkie 4 winiarnie i jedną farmę mleczną widziałam pierwszy raz w życiu! Nasz busik dzielnie mknął nawet po najbardziej wyboistych szutrówkach, lekka mgła dodawała swoje naszej dezorientacji, było naprawdę ciekawie. Na pewno odwiedziliśmy Coombe Farm i Yarra Valley Dairy Farm (degustacja serów, mniam!), dobre wino Cabernet Sauvignon nabyłam bodaj w Warrangata. Na lunch zatrzymaliśmy się w kolejnej dużej winiarni, gdzie stołowało dużo innych grup. Najpierw miły Włoch opowiadał nam o miejscowych szczepach, a potem zaprosił na posiłek, który składał się z bardzo przyzwoitego zestawu przekąsek i dużo gorszych pizz, wnoszonych stopniowo na stół. Do tego kieliszek wina, reszta już płatna.
Ogólnie byłyśmy z wycieczki bardzo zadowolone, choć gdybyśmy miały płacić za nią pełną cenę, a nie tę wynikającą z kuponu zdobytego przez dzielną G, pewno psioczyłybyśmy do dziś. Można powiedzieć, że serwis był wart właśnie połowy ceny ofertowej ;) Natomiast my spędziłyśmy bardzo miły dzień i myślę, że powtórzymy wyjazd wiosną / latem z jakąś inną firmą - może powiezie nas znowu do nieznanych zakątków Yarra Valley?
pchli targ na Fed Square
najbardziej uprzemysłowione testowanie
jesienne klimaty
stół do testowania i spluwaczka
farmersko winiarskie klimaty
Dairy Farm z zewnątrz
i od środka
nasza lunchownia
i widok z jej tarasu
najpiękniejsza krajobrazowo winiarnia, która odwiedziliśmy tego dnia!
Zbiórka na tyłach Fed Square była wyznaczona na 9.30, ale dzięki wcześniejszemu przybyciu udało mi się zahaczyć o pchli targ, który odbywa się w zadaszonej tylniej części zabudowań Fed Square co niedzielę. Bardzo ciekawa sprawa, dużo rękodzięła o większej lub mniejszej wartości artystycznej, bajońskie ceny i kolorowy tłum. Myślę, że to jedna z tych rzeczy, które możnaby umieścić na Melbourniańskiej Bucket List, gdyby taka powstała.
Nasz busik prowadziła miła pani w zielonym kapelusiku z piórkiem, a oprócz trzech wesołych dziewczyn z Polski na pokładzie miała tylko bardzo sympatyczną parę z RPA, H i G. W sumie taka kameralna atmosfera sprzyjała bliższemu poznaniu się i udało się zbudować na tyle ciepłą relację, że pod koniec wycieczki śpiewaliśmy włoskie przeboje z tłumaczeniem niezawodnej A.
Bałam się, że zawiniemy do tych samych winiarni, które odwiedziłam tydzień wcześniej, ale czekała mnie miła niespodzianka - wszystkie 4 winiarnie i jedną farmę mleczną widziałam pierwszy raz w życiu! Nasz busik dzielnie mknął nawet po najbardziej wyboistych szutrówkach, lekka mgła dodawała swoje naszej dezorientacji, było naprawdę ciekawie. Na pewno odwiedziliśmy Coombe Farm i Yarra Valley Dairy Farm (degustacja serów, mniam!), dobre wino Cabernet Sauvignon nabyłam bodaj w Warrangata. Na lunch zatrzymaliśmy się w kolejnej dużej winiarni, gdzie stołowało dużo innych grup. Najpierw miły Włoch opowiadał nam o miejscowych szczepach, a potem zaprosił na posiłek, który składał się z bardzo przyzwoitego zestawu przekąsek i dużo gorszych pizz, wnoszonych stopniowo na stół. Do tego kieliszek wina, reszta już płatna.
Ogólnie byłyśmy z wycieczki bardzo zadowolone, choć gdybyśmy miały płacić za nią pełną cenę, a nie tę wynikającą z kuponu zdobytego przez dzielną G, pewno psioczyłybyśmy do dziś. Można powiedzieć, że serwis był wart właśnie połowy ceny ofertowej ;) Natomiast my spędziłyśmy bardzo miły dzień i myślę, że powtórzymy wyjazd wiosną / latem z jakąś inną firmą - może powiezie nas znowu do nieznanych zakątków Yarra Valley?
pchli targ na Fed Square
najbardziej uprzemysłowione testowanie
jesienne klimaty
stół do testowania i spluwaczka
farmersko winiarskie klimaty
Dairy Farm z zewnątrz
i od środka
nasza lunchownia
i widok z jej tarasu
najpiękniejsza krajobrazowo winiarnia, która odwiedziliśmy tego dnia!
Subskrybuj:
Posty (Atom)