W ostatni poniedziałek, jednym z pierwszych lotów Quantasu po zawieszeniu broni między związkami zawodowymi a zarządem, wróciliśmy z kilkudniowej wycieczki po Brisbane i okolicach, którą mój M. postanowił zorganizować z okazji moich hmmm 18 urodzin;) Było pięknie, bo po pierwsze o dobrych kilka stopni cieplej niż w Melbourne, po drugie, obyło się bez żadnych nieprzyjemnych przygód, po trzecie idealnie omineliśmy quantasową zawieruchę, by trzy dni później dostać od nich list z przeprosinami i zapewnieniem, że w ramach zadośćuczynienia otrzymamy dodatkowe, darmowe bilety w dwie strony na terenie Australii i Nowej Zelandii! Na razie wstrzymaliśmy się z otwieraniem szampana, bo mimo tego, że lecieliśmy w dniu rozpoczęcia uziemienia floty, a wracaliśmy w dniu jej ponownego uskrzydlenia, cała akcja miała zerowy wpływ na naszą podróż, no może poza tym, że nieco się denerwowaliśmy w trakcie, jak to przyjdzie nam wracać...
Brisbane w porównaniu do Melbourne wydało nam się nieco prowincjonalne, może dlatego, że nie ma tylu olbrzymich parków i terenów sportowych w samym centrum, samo CBD jest sporo mniejsze, mieszkańców dwa razy mniej bo raptem 2 mln, ale chyba trochę nam się poprzeczka za wysoko podniosła, bo jednak w porównaniu z Warszawą to całkiem nieźle zorganizowana metropolia!
Brisbane jest zdecydowanie bardziej miastem nad rzeką niż Melbourne, głównie ze względu na jej szerokość i meandrowatą ścieżkę pomykania przez miasto. Rzeka zwie się nomen omen Brisbane River, tak żeby wszystkie dzieciaki mogły mieć piątkę z geografii. Artystycznie miasto trzyma się zadziwiająco nieźle, ale o tym napiszę innym razem. Najgorzej jest tu chyba gastronomicznie, bo jednak Melbourne pod kątem obfitości i różnorodności knajp i knajpeczek na razie góruje na tym kontynencie. Po pierwszym dniu byliśmy troszkę rozczarowani, ale w dniu wylotu trafiliśmy do bardzo fajnych dzielnic i zdanie nam się zmieniło - polecam gorąco Fortitude Valley i New Farm.
Geograficznie i turystycznie Brisbane też usadowiło się całkiem korzystnie, od północy granicząc z Sunshine Coast i pięknymi szerokimi plażami z drobnym piaskiem i wydmami jak znad Bałtyku, a od południa z Golden Coast, czyli bardziej komercyjnym rajem surferów z roztańczonymi wieżowcami strzegącymi wybrzeża, tudzież posiadaczy stylowych willi z bezpośrednim parkowaniem wypasionych jachtów w kanałach na tyłach posesji... dla każdego coś miłego.
Wracając do Brisbane i stosunku miasta do rzeki, myślę, że nasza Warszawa mogłaby się wiele nauczyć w jaki sposób rzekę umiejętnie wykorzystać, otoczyć wianuszkiem autostrad, jak zarobić na rzecznej turystyce i transporcie w wydaniu zgoła nieazjatyckim, wreszcie jak ucywilizować i przyjemnie uczłowieczyć. Na dowód kilka fotek:
nasz pierwszy widok na rzekę, w kierunku Victoria Bridge
tak, to na pierwszym planie to autostrada na wodzie ;)
dalszy ciąg autostrady plus Kurilpa Bridge
a to już nasza nieulubiona restauracja Jaspisowy Budda plus kolejny, chyba największy Story Bridge
jeden z licznych queenslanderskich tramwajów wodnych
Story Bridge od drugiej strony z widokiem na CBD
a to już bardziej prywatne wykorzystanie rzeki - domostwa w dzielnicy prawdopodobnie Norman Park widziane z centrum Brisbane Powerhouse, o czy będzie później...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz