sobota, 8 września 2012

Olinda, Tea House

W ostatni piątek po tygodniu wytężonej pracy udało mi się wymknąć z miasta w towarzystwie dwóch  uroczych Australijek. Tak tak, dobrze czytacie, w końcu zaczynam mieć tu australijskie koleżanki i to nawet do czwartego pokolenia wstecz! Powolna i bolesna asymilacja społeczna w końcu się odbywa i z korzyścią dla obu stron - one uczą się trochę o historii Polski i Europy w ogóle, a ja o tutejszych zwyczajach i poglądach na życie. No a ostatnio miałyśmy zajęcia praktyczne w terenie z australijskiej fauny i flory - jedna z koleżanek kończyła biologię, więc przeszłam przyspieszony kurs nazewnictwa różnych gatunków eukliptusa i kwitnących o tej porze krzewów, kiedy to wybrałyśmy się na wycieczkę w Dandenong Ranges. Do tego były opowieści o ptakach kolekcjonujących niebieskie przedmioty wokół swojego gniazda i o innym gatunku, który powtarza zasłyszane odgłosy z niesamowitą precyzją, łącznie z odgłosami piły tarczowej...

Naszym głównym celem był lunch w Olinda Tea House, wybudowanym kilka lat temu przeuroczym założeniu - Pawilonie Herbacianym w stylu australijsko buszowym z naleciałościami architektury chińskiej. Restauracja serwuje śniadania i lunche - pyszne i w dużym wyborze, a wieczorami organizuje Ceremonie Parzenia Herbaty, oczywiście odpowiednio wysoko płatne. Główny Pawilon podzielony jest na dwie sale - restauracyjną i bankietową, a ukośnie do niej znajdują się dwa niewielkie pawilony służące do zajęć jogi i medytacji, czyli tego, co biali ludzie z miasta lubią najbardziej.

Pawilonom towarzyszy pięknie utrzymany ogród ze sztucznym wodospadem, nad którym króluje ceramiczna żaba w pozycji kwiatu lotosu (dla mnie osobiście ten akcent był już trochę przesadzony). Sama wejściowa ściana w technologii rammed earth czyli ubijanej ziemi zapowiada smaczny ciąg dalszy. Wnętrza są proste, materiały naturalne i dobrane kolorystycznie, całość sprzyja relaksowi i kontemplacji otoczenia - pięknego deszczowego lasu. Projekt stworzyło biuro Smith & Tracey Architects, a więcej zdjęć i informacji na ten temat znajdziecie tu i tu - uwaga - polski fotograf!

Po lunchu udałyśmy się do samej Olindy, czyli typowego miasteczka schowanego pośród gór i lasów Dandenongu. Dużo tu sklepów z antykami, nawiedzonych hippisów, wróżek, stawiaczy tarota i czytających ze szklanych kul, rękodzieła i dziwnej biżuterii, wreszcie herbaciarni i sprzedawców powideł. Leśne klimaty. Na sobotnio - niedzielny wypad za miasto - jak najbardziej. Trzeba się jednak przygotować, że pogoda może być zmienna, mało łaskawa, a temperatura spadnie o co najmniej 5 stopni w stosunku do wybrzeża.

 zapraszający łuk ściany z ubitej ziemi
ogrodowa światynia między pawilonem głównym a dwoma małymi
 smaczne derale
 mały pawilon
większy pawilon od tyłu ze słoneczną ekspozycją
 sufit z odsłoniętymi krokwiami
 ciemne lampy i kominek
 słoneczny taras
przy kasie można spocząć na chwilę


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz