sobota, 15 września 2012

Wielkie żarcie, Biblioteka Miasta Melbourne

Gusto! - tak zatytułowaną wystawę w Bibliotece Miejskiej udało mi się zobaczyć dziś, raptem półtora miesiąca od jej otwarcia, ale przegapić będzie ją trudno, gdyż potrwa do kwietnia 2013 roku. Australijczycy to naród smakoszy, miejscowy MasterChef cieszy się ogromną popularnością, w tym roku odbyła się jego czwarta edycja, w trakcie programu ulice pustoszeją niczym w trakcie Izaury polskie ulice w latach osiemdziesiątych, a wyczyny uczestników są szeroko omawiane w czasie poniedziałkowych narad w pracy. Nie żartuję.

Wszystko zaczęło się jednak dużo wcześniej. Najpierw kultura aborygeńska, tylko nieznacznie łowiecka, raczej zbieracka nie była zbyt bogata. Pierwsi kolonizatorzy kontynuowali dietę swoich europejskich  przodków w postaci ziemniaków, chleba i mięsa. Wszystko to ściągane statkami ze Starego Kontynentu. Dopiero dwie wojny i wielka depresja zmusiły białych do szukania źródeł pożywenia na miejscu - na stołach pojawiły się wallabie i króliki, krokodyle i kaczki. Wielki symbol Australii, kangur, przestał być świętą krową i trafił na rożen. Tutejszą bogatą kulturę kulinarną Melbourne zawdzięcza jednak przede wszystkim imigrantom. Przybysze z basenu Morza Śródziemnego wprowadzili zwyczaj suszenia warzyw i owoców, rozwinęło sie rybołówstwo i kult kawy, pojawiło się wino, pasty, grecka - australijska feta, włoska - australijska mozarella i soczyste pomidory. Dzięki przybyszom z Europy Środkowej pojawiły się wyroby delikatesowe. Od lat 1970 napływ z Azji zagwarantował miastu wprowadzenie nowych smaków rodem z Japonii, Wietnamu i Tajlandii. Chwilę potem pojawili się pierwsi imigranci z Afryki i Ameryki południowej by wprowadzić swoje kulinarne esencje. I na koniec wpływ Stanów Zjednoczonych zagwarantował popularność fastfoodów i znacznie już mniej zdrowego żywienia.

Dziś w Melbourne restauracji, knajpek, cukierni, kawiarni i bistro mamy bez liku. Samych restauracji znalazłam 603 sztuki. Szefowie kuchni tych największych są królami życia i celebrytami. Do niektórych restauracji się pielgrzymuje, zamawiając stolik z półrocznym wyprzedzeniem i płacąc $400 za tasting manu (bez wina oczywiście). Codziennie wychodzi tu jedna nowa książka kucharska. Wchodząc do księgarni mam czasem wrażenie, że beletrystyka zanikła i drukuje się jedynie przepisy! Trudno się temu dziwić, jeżeli weźmie się pod uwagę wszystkie uwarunkowania historyczne a jednocześnie rewelacyjny umiarkowany klimat sprzyjający wzrostowi warzyw i owoców, ze szczególnym uwzględnieniem winogron. Nic tylko jeść!

A teraz kilka zdjęć z wystawy z polskim akcentem na koniec.

wejście na wystawę pokazujące różnorodność tutejszych restauracyjek
 legendarny szef Pellegrini's
 plakat namawiający do zdrowego żywienia

 vegemite o tak!
 kultowa vegemitowa piosenka
polski sernik na St Kildzie ;)

2 komentarze:

  1. No proszę jakie zbiegowiko okoliczności :) Szkoda , ze nie spotkalismy sie na tej wystawie. Wtedy moje wrażenia może byłyby mnie krytyczne. Patrz tu:
    http://poledownunder.blogspot.com.au/
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Szkoda Panie Lechu, to prawda! Sama wystawa była rzeczywiście dosyć płytka tak jak pan pisze, ale doświadczenie mnie uczy, że wszystkie rzeczy dostępne za darmo mają niestety posmak płytkości i słabej jakości... wystawa jest przyjemna, ale żeby miała jakąś wiedzę głębszą nieść to nie powiem - możnaby jej tematykę spokojnie rozłożyć na trzy niezależne wystawy zgłębiające tematy oddzielnie. Ale dzięki Panu zaczęłam się też zastanawiać dlaczego nie ma aborygeńskiej restauracji i zupełnie nie czerpie się z ich wiedzy i kultury. Może szkoda.

    OdpowiedzUsuń