czwartek, 26 stycznia 2012

Phillip Island, bodysurfing

Jako że na Australian Open nie ostał się żaden polski zawodnik, mogę spokojnie przejść do tematów krajoznawczych i wakacyjnych. Dziś mamy Dzień Australii i teoretycznie powinniśmy z flagami w parku miejskim smarzyć kiełbaski na grillu, ale praktycznie mamy kilka innych zajęć na głowie i zostaliśmy na chacie, słuchając Greka wyjącego przez ścianę i smarząc ww kiełbaski we własnym ogródku.
Wracając jeszcze do AO 2012, pozostaje jednak spora satysfakcja, bo wszak Radwańska przegrała w singlu z Azarenką, która w sobotę zagra w finale, w deblu zaś z Włoszkami, które także będą w finale, a duet Fyrstenberg-Matkowski z braćmi z USA, którzy grają w finale debla męskiego. A więc o ile przegrywać, to przynajmniej z najlepszymi i tego się trzymajmy. Ja zaś najbardziej się cieszę z możliwości podziwiania Martiny Hingis na żywo i mojej cudem podpisanej przez nią czapeczki, która będzie mi słyużyć do porannego biegania.

Phillip Island wstępnie opisywałam w czasie wizyty Krzynda, kiedy to nocowaliśmy blisko wyspy, obejrzeliśmy marsze pingwinów na plaży oraz sanktuarium miśków koala - jakoś w środku australijskiej zimy. Tym razem załapaliśmy sie na wyprawę z Joasią i Jędrkiem i uderzyliśmy w piękny niedzielny poranek w kierunku Mornington Peninsula, a potem dalej naWyspę, w sumie półtorej godziny jazdy dorbą drogą od naszego domu. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy punkt informacyjny, gdzie mocno starsza pani wyjaśniła nam, które plaże są najlepsze, które strzeżone, gdzie możemy kupić żarełko, a gdzie się przespacerować. Udaliśmy się na krótkie zakupy a potem na piknik w pobliżu jednej z niestrzeżonych plaż na wschodnim krańcu wyspy. Krajobraz był przepiękny, a w dole kilku śmiałków ćwiczyło surfing na dosyć sporych falach.

Następnym punktem programu była inna plaża, strzeżona, gdzie wypakowaliśmy wszystkie graty i zainstalowalismy się na drobnym jasnym piaseczku mniej więcej 100m od fal, dookoła pełno było ludzi, niedzielnych plażowiczów z miniaturowymi namiocikami i, rzadziej, parasolami. Dużo dzieciaków, w wodzie pełno ludzi i szaleństwo desek od długich i smukłych, poprzez krótkie toporne i grubawe do cieniutkich ślizgaczy służących do zabawy w strefie odpływu, na płaskim piachu lekko zmoczonym przez uciekającą wodę.
Nasi znajomi mieli deski do bodysurfingu, które nam na jakiś czas pożyczyli i muszę przyznać, że bardzo mi się taka zabawa podoba! Polega ona na wypłynięciu z mozołem w strefę załamywania się fal... następnie przodem do fali trzeba wyczekać na właściwą dużą i nośną falę.... teraz trzeba szybko obrócić całe ciało z deską... i zacząć energicznie wiosłować i machac nogami... by fala poniosła nas na sam brzeg! Zabawa jest lepsza niż w wesołym miasteczku, a określana jest jako wstęp do właściwego, dorosłego surfingu, osobiście polecam!

A teraz kilka zdjęć z Philip Island:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz