czwartek, 1 listopada 2012

Port Arthur, Tasmania

Dolecieliśmy na Tasmanię o 9 rano, po godzinnym locie z Melbourne. Od razu w samochód, który okazał sie Hyundayem udającym Priusa i w drogę! Pogoda była na tyle dobra, że zarządziłam zwiedzanie pozamiejskie. Udaliśmy się w stronę Port Arthur, pierwszej kolonii karnej założonej przez Anglików w 1830 roku. W tej chwili ponad 30 historycznych budynków stanowi piękny zespół, który wraz z 11 innymi miejscami wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa.

Do Port Arthur z lotniska jest jakieś 75 km, a więc całkiem sporo. Droga kręta ale bardzo malownicza, w międzyczasie można zrobić kilka fajnych przystanków na klifach, w rezerwacie diabła tasmańskiego i przy kanale oddzielającym Półwysep Tasmański od stałego lądu. Dzięki temu kanałowi na półwyspie jest strefa ochrony diabła, który od kilku lat narażony jest na ciężkiego raka twarzy powodującego znaczne zmniejszenie liczebności tego unikalnego gatunku. Tutaj diabły są pod specjalną opieką i uwagą, która jednak głównie opiera się na wywalaniu poza półwysep osobników już zarażonych. Wejście do sanktuarium, gdzie diabłowi można spojrzeć w zdrową jeszcze mordkę kosztuje niestety 32$ od osoby. Drugie tyle wydaliśmy na wejście do Port Arthur. Po zastanowieniu uznaliśmy, że diabełka możemy sobie jeszcze obejrzeć w Melbourne wraz z innymi zwierzątkami, a Port Arthur już nie ;)

Malownicza osada Port Arthur położona jest nad zatoką i otulona górami porośniętymi lasami. Wejście przez spory całkiem architektonicznie udany pawilon z restauracją i sklepem z pamiątkami. Wycieczka zaczyna się od rejsu statkiem po zatoce, w czasie którego przewodnik opowiada o historii miejsca i Wyspy Zmarłych, na której chowano i skazańców i pilnujących ich strażników. Widać drugi brzeg, na którym znajdowała się kolonia karna dla dzieci w przedziale wiekowym 8-14 lat. Tak proszę państwa, w Monarchii Brytyjskiej za kradzież w tym wieku lądowało się na statku i siup na Tasmanię! Widać też pozostałości warsztatów szkutniczych, bo głównym założeniem kolonii była resocjalizacja przez naukę pożytecznego zawodu oraz samowystarczalność. Wyglądało to jak małe dobrze sobie radzące sobie państwo w państwie.

Po rejsie wskoczyliśmy w turę z panią przewodniczką, która przez 40 minut opowiadała nam o tym, co się działo na lądzie. Na dole przy zatoce mieszkali więźniowie, a im wyżej tym wyźsi rangą oficerowie, w małych drewnianych domkach z własnymi ogródkami mieszkali lekarze, strażnicy, duchowni kilku wyznań. Był kościół katolicki i anglikański. Z tego pierwszego zostały tylko ruiny, tak samo jak z dawnego młyna, przekształconego w główne dormitorium i będącego teraz pocztówkową ikoną Port Arthur. Dobrze prezentuje się dom gubernatora więzienia, który był rozbudowywany przez lata w dość skomplikowany ale zabawny sposób. Zachowana część więzienna z izolatkami sprawia mocno przygnębiające wrażenie. Szczególnie krnąbrni więźniowie byli tu trzymani miesiącami, a nawet latami bez możliwości porozmawiania z kimkolwiek. Jedynym wytchnieniem były coniedzielne nabożeństwa w kaplicy, gdzie więźniowe stali w wyizolowanych szeregach i wolno im było śpiewać... Kolonia karna działała do 1877 roku, potem przyszły pożary, które strawiły część budynków. Założenie marniało do 1917 roku, kiedy postanowiono jednak zachować część tego niezbyt chlubnego dziedzictwa narodowego Tasmanii.

Ogólnie zwiedzanie bardzo nam się podobało, natomiast znacznie mniej pogoda, która mu towarzyszyła. Z pięknego błękitu na lotnisku i słońca po drodze wskoczyliśmy w krainę mgły i pluchy, która trwała kilka godzin. Słońce pojawiło się z powrotem kiedy opuszczaliśmy półwysep. A teraz kilka fotek

 tu chronimy diabełka
 Port Arthur w deszczu
 budynek z izolatkami
 czekając na rejs
 kościół
skazańcy r.i.p.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz