Dziś będzie kulturalnie, jako że zbliża się czwartek i z nostalgią wspominam moje wyprawy z kochaną I. po melbourniańskich muzeach i galeriach. Będąc na Tasmanii mieliśmy okazję zwiedzić, wg naszych gospodarzy, najwybitniejsze muzeum sztuki współczesnej obecnie na świecie ... MONA - Museum of Old and New Art. W wolnym tłumaczeniu, Muzeum Sztuki Starej i Nowej, jak powiedziała Penelope, lepsze od MOMy w Nowym Jorku. Muzeum zostało wybudowane z inicjatywy i za pieniądze ($75mln) prywatnego inwestora i zawodowego hazardzisty, Davida Walsha. Australijski Urząd Podatkowy próbuje sprawdzić dokładnie, w jaki sposób Dave dorobił się fortuny, ale grunt że Muzeum razem z towarzyszącą mu winnicą, restauracją, barem i pawilonami - willami pod wynajem zajmuje cały półwysep jakieś 10km od centrum Hobart i jest po prostu imponujące!
Ale po kolei. Był to nasz ostatni dzień na Tasmanii i po kolejnym obfitym śniadaniu pożegnaliśmy się z naszymi gospodarzami i spaczkowani udaliśmy się w kierunku Muzeum, by zawitać do niego przed 10. Udało się dzięki temu uniknąć tłumów zwiedzających, choć jak opuszczaliśmy budynek 3 godziny później, ludzi było już pełno. Muzeum zaprojektowało biuro z Melbourne, Fender Katsadilis i jest to bardzo udana realizacja tych architektów. Na ogół nie jestem zachwycona ich projektami, wszystko dosyć krzykliwe i za bardzo dynamiczne jak dla mnie, pałowanie się trójkątami i wielkimi bryłami zupełnie jak Lyons, ale tym razem zmuszeni przez okoliczności przyrody zeszli do parteru, a nawet głębiej....
Ze względu na ochronę krajobrazu i fiordowej delikatności projektanci zostali zmuszeni do schowania 80% budynku pod ziemię... I to nie byle jaką ziemię, tylko pod skały. Zwiedzanie tego muzeum przypomina wręcz mistyczne przeżycie - startujemy schodząc od parkingów po delikatnym zboczu do lustrzanego wejścia. Na poziomie tego obniżonego już parteru dostajemy ipoda i słuchawki, po czy zjeżdżamy windą 3 poziomy pod ziemię, względnie schodzimy po spiralnych schodach, by potem mozolnie wspinać się ku światłu.
Cała kolekcja jest własnością Dave'a i w sumie obrazuje jego gust i zainteresowania. Jest to mieszanka bardzo smaczna, choć dla niektórych może być ciężkostrawna - sztuka współczesna miesza się bowiem ze starożytnością i sztuką prymitywną. Nie brakuje tu dzieł wybitnych czy po prostu estetycznie powalających na łopatki, ale jak to bywa ze sztuką współczesną sporo dzieł walczących, kontrowersyjnych czy wręcz odrzucających. Kilkoma byliśmy zachwyceni - po pierwsze zdygitalizowaną fontanną, której zdjęcia za chwile. Po drugie kilkoma obrazami, po trzecie bryzgającym rowerem i śmietnikami z pianą. Nie wszystko miało dla nas sens i było proste w odbiorze. Wystawa czasowa mówiła o kondycji człowieka i jego stosunku do ciała. Były elementy szamanizmu, okładania nagich ludzi świeżo ubitymi tuszami bydlęcymi, z akcentów wschodnioeuropejskich Oleg Kulik... Na mnie duże wrażenie zrobiła sala z batikami z wysp Pacyfiku, w której całość dopełniała egipska mumia i figurka Giacomettiego. To zestawienie było tak pyszne, że ciężko było tę salę opuścić!
Muzeum jest piękne w swojej złożoności i bodźcach, które dostawcza zmysłom. Dosłownie nie wiadomo co czai się za rogiem, zarówno w warstwie wizualnej, słuchowej jak i zapachowej. Spędziliśmy w nim 3 godziny i pod koniec musieliśmy się spieszyć, by zdążyć zjeść lunch przed podróżą do domu. Tapasy plus wino dopełnione jazzem na żywo na głównym tarasie muzeum dopełniły całości. Jeżeli wybierzecie się na Tasmanię, MONA jest punktem obowiązkowym wycieczki!!!
taki widok wita przybywających promem z Hobart
a taki na parkingu - trochę ostrzeżenie żeby na drodze jednak uważać ;)
z tarasów przed głównym wejściem rozciąga się przepiękny widok na zatokę
a to główna atrakcja wewnątrz na poziomie -3, zdygitalizowana fontanna wypluwająca słowa najczęściej pojawiające się w internetowych newsach
piękne połączenia materiałów
batikowa sala
trochę natury
przypadkowi turyści...
surowo choć ciepło, jaskiniowo lapidarnie, zadziwiająco...
a to jeden z pawionów do wynajęcia - na razie nie na naszą kieszeń
środa, 14 listopada 2012
środa, 7 listopada 2012
Tasmania, Salamanca Market
Tyle się ostatnio działo, że z trudem zbieram myśli by powrócić na piękną zieloną Tasmanię i zajrzeć na Salamanca Market, mocno turystycznie oblegany, pełen ciekawostek sobotni kiermasz na świeżym powietrzu w turystycznym centrum Hobart.
Na Salamanca Square trafiliśmy już w piątkowy wieczór, by zjeść przepyszną kolację w greckiej restauracji. Cała okolica to kamienne portowe magazyny i domy kupieckie przepięknie odrestaurowane i zamienione na hotele, b&b, apartamenty, z parterami wypełnionymi usługami nastawionymi głównie na turystów i ludzi lubiących dobrą zabawę. W piątek udało nam się obejrzeć całą fasadę zwróconą ku portowi w pełnej krasie, bo podczas sobotniego targu cała, dość szeroka ulica zastawiona jest kilkoma rzędami kramów i wzrok w obłędzie walczy z nadmiarem wrażeń i na podziwianie architektury jest już cokolwiek za późno.
W sobotę atrakcji było co nie miara - na początek pokaz starych samochodów, których kolekcjonerów jest najwyraźniej całkiem sporo. Panie z fundacji walczącej z rakiem piersi sprzedawały różowe wstążeczki i odbywał się plebiscyt publiczności na najładniejszą furę. Nawet pogadałam z potencjalnym ale prawie pewnym zdobywcą głównej nagrody. Sam Salamanca Market ciągnął się od wysokiego, w miarę współczesnego początku ulicy aż do portowych kamieniczek na samym dole. Wystawców było wielu, królowało rękodzięło, wyroby z drewna, kamieni szlachetnych, biżuteria, ręcznie szyte torebeczki, ręcznie malowane i farbowane ciuszki, gliniane kamienie i sztuka, pardon twórczość co do której miałam ostre wątpliwości czy powinna ujrzeć światło dzienne. Przeważnie była tworzona przez fanatyczne starsze panie, które nie pozwalały na jej fotografowanie pod pozorem obrony praw autorskich do tych tfu tfu arcydzieł.
Z przyjemnych akcentów było sporo domorosłych muzyków, którzy nieźle dawali czadu. Trafiliśmy też na wystawiającego się zdolnego fotografa polsko - niemieckiego pochodzenia, Wolfganga Głowackiego. Wcześniej widziałam jego prace w Melbourne, a tu można było kupić kalendarze z reprodukcjami jego fotografii przyrody, albumy i zdjęcia wielkoformatowe. Pogadaliśmy chwile wyjaśniając mu źródłosłów jego nazwiska. Przyjemne spotkanie. Całość jak najbardziej pozytywna i godna polecenia - jak już lecieć na Tasmanię to obowiązkowo z sobotnim porankiem spędzonym na Salamance!
Salamanca z wieczora
na dziedzińcu Cantrum Artystycznego odbywał się darmowy koncert i picie browca przy koksownikach
ulubieniec publiczności
gra na tarce wymaga precyzji i skupienia - mistrz
tasmańskie kamienie
i wyroby drewniane - głównie z sosny z doliny Huon
smakołyki
w dzień kamieniczki błyszczą w słońcu
kolejna wesoła kapela
Na Salamanca Square trafiliśmy już w piątkowy wieczór, by zjeść przepyszną kolację w greckiej restauracji. Cała okolica to kamienne portowe magazyny i domy kupieckie przepięknie odrestaurowane i zamienione na hotele, b&b, apartamenty, z parterami wypełnionymi usługami nastawionymi głównie na turystów i ludzi lubiących dobrą zabawę. W piątek udało nam się obejrzeć całą fasadę zwróconą ku portowi w pełnej krasie, bo podczas sobotniego targu cała, dość szeroka ulica zastawiona jest kilkoma rzędami kramów i wzrok w obłędzie walczy z nadmiarem wrażeń i na podziwianie architektury jest już cokolwiek za późno.
W sobotę atrakcji było co nie miara - na początek pokaz starych samochodów, których kolekcjonerów jest najwyraźniej całkiem sporo. Panie z fundacji walczącej z rakiem piersi sprzedawały różowe wstążeczki i odbywał się plebiscyt publiczności na najładniejszą furę. Nawet pogadałam z potencjalnym ale prawie pewnym zdobywcą głównej nagrody. Sam Salamanca Market ciągnął się od wysokiego, w miarę współczesnego początku ulicy aż do portowych kamieniczek na samym dole. Wystawców było wielu, królowało rękodzięło, wyroby z drewna, kamieni szlachetnych, biżuteria, ręcznie szyte torebeczki, ręcznie malowane i farbowane ciuszki, gliniane kamienie i sztuka, pardon twórczość co do której miałam ostre wątpliwości czy powinna ujrzeć światło dzienne. Przeważnie była tworzona przez fanatyczne starsze panie, które nie pozwalały na jej fotografowanie pod pozorem obrony praw autorskich do tych tfu tfu arcydzieł.
Z przyjemnych akcentów było sporo domorosłych muzyków, którzy nieźle dawali czadu. Trafiliśmy też na wystawiającego się zdolnego fotografa polsko - niemieckiego pochodzenia, Wolfganga Głowackiego. Wcześniej widziałam jego prace w Melbourne, a tu można było kupić kalendarze z reprodukcjami jego fotografii przyrody, albumy i zdjęcia wielkoformatowe. Pogadaliśmy chwile wyjaśniając mu źródłosłów jego nazwiska. Przyjemne spotkanie. Całość jak najbardziej pozytywna i godna polecenia - jak już lecieć na Tasmanię to obowiązkowo z sobotnim porankiem spędzonym na Salamance!
Salamanca z wieczora
na dziedzińcu Cantrum Artystycznego odbywał się darmowy koncert i picie browca przy koksownikach
ulubieniec publiczności
gra na tarce wymaga precyzji i skupienia - mistrz
tasmańskie kamienie
i wyroby drewniane - głównie z sosny z doliny Huon
smakołyki
w dzień kamieniczki błyszczą w słońcu
kolejna wesoła kapela
wtorek, 6 listopada 2012
Pink Lakes, outback raz proszę
Po zielonej Tasmanii przyszła pora na lekkie przesuszenie - w kolejny długi weekendy wyjechaliśmy w prawdziwy australijski outback! Do Tasmanii jeszcze wrócę, ale chcę się z Wami podzielić żywymi wspomnieniami z małego piekła, jakie przeżyliśmy nad Różowymi Jeziorami. Miejsce polecili nam I i D, z którymi przeżyliśmy swego czasu wspaniałą przygodę w Wilsons Promontory, a za którymi już od dwóch miesięcy mocno tęsknimy ;)
Wyjazd z miasta na początek długiego weekendu związanego z Melbourne Cup okazał się nieco utrudniony. Najpierw M stał godzinę w kolejce po wcześniej zarazerwowany samochód, potem zakupy zajęły nam dłużej niż byśmy chcieli, a na koniec wybraliśmy nieco okrężną trasę na Bendigo i w efekcie jechaliśmy dobre 30km więcej. Ostatecznie tego dnia pokonaliśmy 580km, by pół godziny przed zachodem słońca dotrzeć nad tytułowe Różowe Jeziora. W Bendigo zjedliśmy smaczny lunch, zwiedziliśmy wieżę widokową i Park Miejski z oranżerią, a po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy na krótkie sesje zdjęciowe i rozprostowywanie kości, ale dzień był wyczerpujący!
Zielony krajobraz okolic Melbourne, który tak dobrze znamy powoli zastąpiły pszeniczne pola, kolory były coraz bardziej wyprane by pod koniec wprowadzić nas w nastroje totalnej sawanny i pustki. Małe miejscowości, które mijaliśmy były coraz bardziej od siebie oddalone, składały się z kilku zaledwie domków, prowizorycznej stacji benzynowej bądź sklepiku, a ich obecność na mapie wyznaczały wielkie silosy zbożowe. Część gospodarstw była opuszczona, malowniczo zarośnięta, z pordzewiałym sprzętem rolniczym dumnie wyróżniającym się na wypranym tle.
Same różówe jeziorka znajdują się na południowym skraju Mallee Sunset NP, 60km od Ouyen. Kolor zawdzięczają algom, które mieszkają pod grubą warstwą soli i kwitną na wiosnę brunatnie, co w połączeniu z bielą soli daje różową poświatę. Łatwo je przeoczyć, a od głównej drogi jedzie się szutrówką około 13km. Przez drogę przebiegają króliki i nieliczne kangury, nad głowami latają kolorowe papugi i roje much. Właśnie na to ostatnie nie byliśmy kompletnie przygotowani i już wieczorem przy rozkładaniu namiotu sprawiło nam niemały kłopot. Po zachodzie towarzystwo się trochę uspokoiło i podziwialiśmy przepiękne rozgwieżdżone niebo. Rano ruszyłam na wschód słońca, a o 9 już odjeżdżaliśmy - muchy nie dały nam zjeść śniadania, a pakowanie namiotu okazało się prawdziwym horrorem. M dostał uczulenia chyba na wszystko, co było dookoła, więc pół nocy prychał, a drugą połowę spędził w samochodzie. Outback jest piękny i daje do myślenia, ale na jedną nockę co najwyżej!
Bendigo
coraz suszej...
roślinność na brzegu Różowego
sól o zachodzie
i wschodzie - te małe jeziorka ze słoną wodą pozwalają podejrzeć algi
pięknie
Wyjazd z miasta na początek długiego weekendu związanego z Melbourne Cup okazał się nieco utrudniony. Najpierw M stał godzinę w kolejce po wcześniej zarazerwowany samochód, potem zakupy zajęły nam dłużej niż byśmy chcieli, a na koniec wybraliśmy nieco okrężną trasę na Bendigo i w efekcie jechaliśmy dobre 30km więcej. Ostatecznie tego dnia pokonaliśmy 580km, by pół godziny przed zachodem słońca dotrzeć nad tytułowe Różowe Jeziora. W Bendigo zjedliśmy smaczny lunch, zwiedziliśmy wieżę widokową i Park Miejski z oranżerią, a po drodze zatrzymywaliśmy się kilka razy na krótkie sesje zdjęciowe i rozprostowywanie kości, ale dzień był wyczerpujący!
Zielony krajobraz okolic Melbourne, który tak dobrze znamy powoli zastąpiły pszeniczne pola, kolory były coraz bardziej wyprane by pod koniec wprowadzić nas w nastroje totalnej sawanny i pustki. Małe miejscowości, które mijaliśmy były coraz bardziej od siebie oddalone, składały się z kilku zaledwie domków, prowizorycznej stacji benzynowej bądź sklepiku, a ich obecność na mapie wyznaczały wielkie silosy zbożowe. Część gospodarstw była opuszczona, malowniczo zarośnięta, z pordzewiałym sprzętem rolniczym dumnie wyróżniającym się na wypranym tle.
Same różówe jeziorka znajdują się na południowym skraju Mallee Sunset NP, 60km od Ouyen. Kolor zawdzięczają algom, które mieszkają pod grubą warstwą soli i kwitną na wiosnę brunatnie, co w połączeniu z bielą soli daje różową poświatę. Łatwo je przeoczyć, a od głównej drogi jedzie się szutrówką około 13km. Przez drogę przebiegają króliki i nieliczne kangury, nad głowami latają kolorowe papugi i roje much. Właśnie na to ostatnie nie byliśmy kompletnie przygotowani i już wieczorem przy rozkładaniu namiotu sprawiło nam niemały kłopot. Po zachodzie towarzystwo się trochę uspokoiło i podziwialiśmy przepiękne rozgwieżdżone niebo. Rano ruszyłam na wschód słońca, a o 9 już odjeżdżaliśmy - muchy nie dały nam zjeść śniadania, a pakowanie namiotu okazało się prawdziwym horrorem. M dostał uczulenia chyba na wszystko, co było dookoła, więc pół nocy prychał, a drugą połowę spędził w samochodzie. Outback jest piękny i daje do myślenia, ale na jedną nockę co najwyżej!
Bendigo
coraz suszej...
roślinność na brzegu Różowego
sól o zachodzie
i wschodzie - te małe jeziorka ze słoną wodą pozwalają podejrzeć algi
pięknie
czwartek, 1 listopada 2012
Port Arthur, Tasmania
Dolecieliśmy na Tasmanię o 9 rano, po godzinnym locie z Melbourne. Od razu w samochód, który okazał sie Hyundayem udającym Priusa i w drogę! Pogoda była na tyle dobra, że zarządziłam zwiedzanie pozamiejskie. Udaliśmy się w stronę Port Arthur, pierwszej kolonii karnej założonej przez Anglików w 1830 roku. W tej chwili ponad 30 historycznych budynków stanowi piękny zespół, który wraz z 11 innymi miejscami wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa.
Do Port Arthur z lotniska jest jakieś 75 km, a więc całkiem sporo. Droga kręta ale bardzo malownicza, w międzyczasie można zrobić kilka fajnych przystanków na klifach, w rezerwacie diabła tasmańskiego i przy kanale oddzielającym Półwysep Tasmański od stałego lądu. Dzięki temu kanałowi na półwyspie jest strefa ochrony diabła, który od kilku lat narażony jest na ciężkiego raka twarzy powodującego znaczne zmniejszenie liczebności tego unikalnego gatunku. Tutaj diabły są pod specjalną opieką i uwagą, która jednak głównie opiera się na wywalaniu poza półwysep osobników już zarażonych. Wejście do sanktuarium, gdzie diabłowi można spojrzeć w zdrową jeszcze mordkę kosztuje niestety 32$ od osoby. Drugie tyle wydaliśmy na wejście do Port Arthur. Po zastanowieniu uznaliśmy, że diabełka możemy sobie jeszcze obejrzeć w Melbourne wraz z innymi zwierzątkami, a Port Arthur już nie ;)
Malownicza osada Port Arthur położona jest nad zatoką i otulona górami porośniętymi lasami. Wejście przez spory całkiem architektonicznie udany pawilon z restauracją i sklepem z pamiątkami. Wycieczka zaczyna się od rejsu statkiem po zatoce, w czasie którego przewodnik opowiada o historii miejsca i Wyspy Zmarłych, na której chowano i skazańców i pilnujących ich strażników. Widać drugi brzeg, na którym znajdowała się kolonia karna dla dzieci w przedziale wiekowym 8-14 lat. Tak proszę państwa, w Monarchii Brytyjskiej za kradzież w tym wieku lądowało się na statku i siup na Tasmanię! Widać też pozostałości warsztatów szkutniczych, bo głównym założeniem kolonii była resocjalizacja przez naukę pożytecznego zawodu oraz samowystarczalność. Wyglądało to jak małe dobrze sobie radzące sobie państwo w państwie.
Po rejsie wskoczyliśmy w turę z panią przewodniczką, która przez 40 minut opowiadała nam o tym, co się działo na lądzie. Na dole przy zatoce mieszkali więźniowie, a im wyżej tym wyźsi rangą oficerowie, w małych drewnianych domkach z własnymi ogródkami mieszkali lekarze, strażnicy, duchowni kilku wyznań. Był kościół katolicki i anglikański. Z tego pierwszego zostały tylko ruiny, tak samo jak z dawnego młyna, przekształconego w główne dormitorium i będącego teraz pocztówkową ikoną Port Arthur. Dobrze prezentuje się dom gubernatora więzienia, który był rozbudowywany przez lata w dość skomplikowany ale zabawny sposób. Zachowana część więzienna z izolatkami sprawia mocno przygnębiające wrażenie. Szczególnie krnąbrni więźniowie byli tu trzymani miesiącami, a nawet latami bez możliwości porozmawiania z kimkolwiek. Jedynym wytchnieniem były coniedzielne nabożeństwa w kaplicy, gdzie więźniowe stali w wyizolowanych szeregach i wolno im było śpiewać... Kolonia karna działała do 1877 roku, potem przyszły pożary, które strawiły część budynków. Założenie marniało do 1917 roku, kiedy postanowiono jednak zachować część tego niezbyt chlubnego dziedzictwa narodowego Tasmanii.
Ogólnie zwiedzanie bardzo nam się podobało, natomiast znacznie mniej pogoda, która mu towarzyszyła. Z pięknego błękitu na lotnisku i słońca po drodze wskoczyliśmy w krainę mgły i pluchy, która trwała kilka godzin. Słońce pojawiło się z powrotem kiedy opuszczaliśmy półwysep. A teraz kilka fotek
tu chronimy diabełka
Port Arthur w deszczu
budynek z izolatkami
czekając na rejs
kościół
skazańcy r.i.p.
Do Port Arthur z lotniska jest jakieś 75 km, a więc całkiem sporo. Droga kręta ale bardzo malownicza, w międzyczasie można zrobić kilka fajnych przystanków na klifach, w rezerwacie diabła tasmańskiego i przy kanale oddzielającym Półwysep Tasmański od stałego lądu. Dzięki temu kanałowi na półwyspie jest strefa ochrony diabła, który od kilku lat narażony jest na ciężkiego raka twarzy powodującego znaczne zmniejszenie liczebności tego unikalnego gatunku. Tutaj diabły są pod specjalną opieką i uwagą, która jednak głównie opiera się na wywalaniu poza półwysep osobników już zarażonych. Wejście do sanktuarium, gdzie diabłowi można spojrzeć w zdrową jeszcze mordkę kosztuje niestety 32$ od osoby. Drugie tyle wydaliśmy na wejście do Port Arthur. Po zastanowieniu uznaliśmy, że diabełka możemy sobie jeszcze obejrzeć w Melbourne wraz z innymi zwierzątkami, a Port Arthur już nie ;)
Malownicza osada Port Arthur położona jest nad zatoką i otulona górami porośniętymi lasami. Wejście przez spory całkiem architektonicznie udany pawilon z restauracją i sklepem z pamiątkami. Wycieczka zaczyna się od rejsu statkiem po zatoce, w czasie którego przewodnik opowiada o historii miejsca i Wyspy Zmarłych, na której chowano i skazańców i pilnujących ich strażników. Widać drugi brzeg, na którym znajdowała się kolonia karna dla dzieci w przedziale wiekowym 8-14 lat. Tak proszę państwa, w Monarchii Brytyjskiej za kradzież w tym wieku lądowało się na statku i siup na Tasmanię! Widać też pozostałości warsztatów szkutniczych, bo głównym założeniem kolonii była resocjalizacja przez naukę pożytecznego zawodu oraz samowystarczalność. Wyglądało to jak małe dobrze sobie radzące sobie państwo w państwie.
Po rejsie wskoczyliśmy w turę z panią przewodniczką, która przez 40 minut opowiadała nam o tym, co się działo na lądzie. Na dole przy zatoce mieszkali więźniowie, a im wyżej tym wyźsi rangą oficerowie, w małych drewnianych domkach z własnymi ogródkami mieszkali lekarze, strażnicy, duchowni kilku wyznań. Był kościół katolicki i anglikański. Z tego pierwszego zostały tylko ruiny, tak samo jak z dawnego młyna, przekształconego w główne dormitorium i będącego teraz pocztówkową ikoną Port Arthur. Dobrze prezentuje się dom gubernatora więzienia, który był rozbudowywany przez lata w dość skomplikowany ale zabawny sposób. Zachowana część więzienna z izolatkami sprawia mocno przygnębiające wrażenie. Szczególnie krnąbrni więźniowie byli tu trzymani miesiącami, a nawet latami bez możliwości porozmawiania z kimkolwiek. Jedynym wytchnieniem były coniedzielne nabożeństwa w kaplicy, gdzie więźniowe stali w wyizolowanych szeregach i wolno im było śpiewać... Kolonia karna działała do 1877 roku, potem przyszły pożary, które strawiły część budynków. Założenie marniało do 1917 roku, kiedy postanowiono jednak zachować część tego niezbyt chlubnego dziedzictwa narodowego Tasmanii.
Ogólnie zwiedzanie bardzo nam się podobało, natomiast znacznie mniej pogoda, która mu towarzyszyła. Z pięknego błękitu na lotnisku i słońca po drodze wskoczyliśmy w krainę mgły i pluchy, która trwała kilka godzin. Słońce pojawiło się z powrotem kiedy opuszczaliśmy półwysep. A teraz kilka fotek
tu chronimy diabełka
Port Arthur w deszczu
budynek z izolatkami
czekając na rejs
kościół
skazańcy r.i.p.
Subskrybuj:
Posty (Atom)