Powoli nadchodzi do nas australijska jesień, małymi krokami, bo tylko niektóre drzewa tracą liście, winorośl zmienia kolor na czerwony i robi się nieco zimniej, żeby nie powiedzieć zdradliwie. Tak jak latem w ciągu jednego dnia przechodziliśmy od pełnego upału do zbawiennego zimnego powiewu, tak teraz od +20 i względnego komfortu cieplnego potrafimy przejść 5 stopni w dół w ciągu półtorej godziny! Efektem tego M kicha i prycha już trzeci tydzień, a ja od dwóch tygodni, przy czym dziś rano poczułam się na tyle nieciekawie, że postanowiłam zostać w domu. Zatoki, katar, kaszel, a w końcu i gorączka. Magda, która jest tu już kilka lat, za bardzo mnie nie pocieszyła, podobno organizm potrzebuje 3-4 lat, żeby się dostosować do miejscowych bakterii i wirusów - trochę słabo przy naszych wizach, być może ledwo się dostosujemy, trzeba będzie wracać do Europy ;)
Dziś chciałam uzupełnić opowieść rowerową sprzed miesiąca, kiedy to zwiedzialiśmy australijskie góry czy raczej górki w rejonie Bright. Ostatniego dnia trafliliśmy do bardzo turystycznej, ale i urokliwej miejscowości Beechworth. Położona na wzniesieniu, z historycznymi zabudowaniami (hm, czyli mniej więcej 150-letnimi), z własnym pięknym jeziorem i parkiem krajobrazowym, na pewno jest warta odwiedzenia. Mieszczuchy lecą do głównej miejscowej atrakcji, czyli cukierni, która ponoć serwuje najlepsze ciastka w Wikrotii. No cóż, kolejka i zatłoczenie rzeczywiście robiły wrażenie, choć to nic w porównaniu do Pasteis de Bethleem w stolicy Portugalii. No ale i jakość też inna. Wszystko tłuste i nakremowane, mało finezyjne dla mojego europejskiego podniebienia. I oczywiście miejscowy, przywleczony przez brytoli hit-kit czyli paje. Pie to coś, czego pierwszy raz zakosztowałam w angielskim Rugby i wrażenie było na tyle silne, że moje bebechy wywróciły się do góry nogami. Tłusta, niby krucha baba wypełniona słodko-kwaśną mięsną masą o konsystencji gulaszu oraz serowy topping to wersja najczęściej spotykana. W Beechworth wersji było znacznie więcej, a największą atrakcją był Pie Neda Kellego, czyli opisany wyżej z sadzonym jajkiem na wierzchu. Do paji podaje się przeważnie dużo ketchupu, chyba po to, żeby zabić orginalny smak. Jakoś mnie ta pyszota nie przekonuje.
Gwoli wyjaśnienia, kult Neda Kellego w okolicach Beechworth jest wyrazisty do bólu. Był to miejscowy rzezimieszek pokroju naszego Janosika lub Robin Hooda, który głównie rabował bydło, ale też ponoć banki. Dla ochrony nosił na głowie coś w rodzaju rycerskiej przyłbicy, przypominającej jednak bardziej odwrócone wiadro z przyciętym paskiem na oczy. Pomysł niezły, ale i tak go dorwali w kwiecie wieku i powiesili. Więcej znajdziecie tu . Duża figura Neda znajduje się na pięterku ciastkarni w Beechworth, jest też lajtmotivem miejscowego placu zabaw dla dzieci, piwiarni i winiarni. Dzieciaki latają w przyłbicach, dorośli robią sobie zdjęcia przy figurze, ogólnie fajnie jest. A teraz kilka fotek z tego urokliwego miesca:
deptak w Beechworth
tam gdzie stare miesza się z nowym...
nasza osławiona cukiernia
ratusz w Beechworth - widok z pięterka cukierni
plac zabaw pod wezwaniem Neda Kellego
wodospad w centrum miasta? czemu nie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz