Dziś będzie o naszej najnowszej wyprawie, podyktowanej potrzebą uczczenia jakże ważnego wydarzenia w naszym życiu, które odbyło się równiutko rok i jeden dzień temu, czyli daty mojego i M ślubu. Z tej okazji postanowiliśmy nawzajem się zaskoczyć, przy czym muszę uznac publicznie wygraną M w zaserwowanej niespodziance. To znaczy M w swojej złożonej naturze postanowił stopniować mi napięcie, na przykład tydzień temu oświadczył, że wynajął na tę sobotę samochód... potem w czwartek zmiękł zupełnie i kazał wybierać mi zabiegi kosmetyczne z netu! Hm, no cóż tajemnica przestała być tajemnicą, ale ekscytacja z powodu zbliżającego się dnia pełnego atrakcji rosła... najzabawniejsze było to, że chcieliśmy zarezerwować jakieś zabiegi itp, a okazało się, że można to zrobić najpóźniej 5 dni przed! A najlepiej 4 tygodnie wcześniej... ale po kolei:
M postanowił zabrać mnie w tym pięknym dniu do Mornington Peninsula Hot Springs, czyli tutaj. Miejsce znajduje się prawie na czubeczku półwyspu, który oddziela zatokę Port Philip od pełnego oceanu. Większość bogatych Melbourniańczyków właśnie tu ma swoje domki letniskowe, o ile 300m2 chaty można nazwać domkami... Drugie takie zagłębie z surfowym rajem znajduje się po drugiej stronie zatoki, czyli od Queenscliff przez Barwon Heads aż po Great Ocean Road. Same krajobrazy są tu przecudowne, miejscami przypominają krajobraz Toskanii bez winnic (hm, o ile możecie sobie coś takiego wyobrazić), jest pięknie, co będzie widać na zdjęciach poniżej. Gorące Źródła mieliśmy zaklepane na 12.15, więc wcześniej trafiliśmy na krótki lunch nad ocean, w okolice latarni morskiej na Cape Schanck. Słońca było trochę, wiatru nieco więcej, więc po napstrykaniu kilku obowiązkowych fot ruszyliśmy dalej.
Sam wjazd na teren Hot Springs przypominał mi trochę niesławne darmowe campingi w Seaspray, pochowane w lekkim buszu ubite stanowiska parkingowe były bardzo naturalistyczne i niestety w większości już pozajmowane. Ruszyliśmy z gratami do głównego wejścia, które okazało się być wejściem dla tłuszczy (hm, tylko $30), a my tymczasem mieliśmy zarezerwowane miejsca bardziej elitarne, bo bez dzieci i z prywatną kąpielą, w osobnym pawilonie za bagatela $70 od łebka. Pomysł okazał się średnio trafiony, bo do naszej dyspozycji basenów było słownie 5 plus oczywiście owa luksusowa usługa kąpieli prywatnej, o której za chwilę. Całość była sypmatycznie osadzona w nadmorskiej roślinności, lekko waliło siarką, a baseniki były szczelnie wypełnione niewiastami o rubensowskich kształtach czytającymi plotkarskie tygodniki. Udało nam się znaleźć jeden basenik kompletnie pusty, jednak po wejściu szybko wyjaśniło się, dlaczego. M był w siódmym niebie, natomiast dla mnie temperatura +42C była praktycznie nie do wytrzymania. Zarówno moje biedne żyły jak i serducho zaczęły szalony taniec, więc prędko wycofałam się z tej atrakcji.... poszliśmy w górę założenia i okazało sie, że kolejne ścieżki prowadzące do wyżej położonych basenów są zagrodzone, a te na dole znów zajęte. M wbił się do sauny fińskiej, która była słabo nagrzana, ale za to puściutka. Ja z kolei poszybowałam do głównego baseniku z bąbelkami i temperaturą + 36C, która dla mnie była w sam raz.
O 13.15 zaczynała się nasza kąpiel prywatna, więc przeszliśmy do pokoju relaksacyjnego, w którym czekała na nas aromatyczna herbata i hinduska muzyka. Młody chłopak o aparycji ratownika basenowego zaprowadził nas do naszej zagrody, w której znajdował się zadaszony taras z dwoma leżakami i stolikiem z wodą cytrynową oraz basenik 2x2m o temperaturze +40C. Dla mnie znów za gorąco, ale okazało się, że z boku mamy całą serię zaworów i możemy temperaturę wyregulować, jak również przycisk bezpieczeństwa, gdybyśmy nagle oboje zasłabli. Sprytne. Chłopak obiecał zadzwonić za pół godziny w celu dyskretnego wywalenia nas z naszego luksusowego przybytku. Jak luksusowo to wszystko wyglądało, pokazują zdjęcia;) . no nic to, postanowiliśmy cieszyć się chwilą, a ja zaczęłam intensywnie walczyć z zaworami, by obniżyć temperaturę do błogosławionych 36C...Generalnie nic specjalnego i polecić tej usługi nie mogę ;)
Natomiast udało nam się też zapisać na zabiegi kosmetyczne, M - masaż całego ciała, ja - twarz. Wyszło całkiem sympatycznie, bo mieliśmy je robione równolegle w tym samym pokoju. Miłe panie wyjaśniły nam, na czym zabawa będzie polegać, następnie wyszły, więc mogliśmy przebrać się z mokrych kostiumów kąpielowych w coś przypominającego szpitalne trójkąciki przedoperacyjne. Zdjęcie M w tymże zostało oficjalnie i skutecznie wykasowane z mojego aparatu, więc nie ma szans na publikację:) Panie wróciły w spaliły w gabinecie jakieś wonne zioła, które miały teoretycznie zjednoczyć nas w tej duchowo - cielesnej ceremonii. Jako starzy cynicy trochę nie uwierzyliśmy w to zjednoczenie, ale było miło. W sumie pani nałożyła na moją twarz, szyję i deoklt 7 różnych kosmetyków, wykonała dogłębny masaż szyi i karku oraz całej twarzy, oczyściła, wzmocniła i namaściła, a w czasie trwania najdłuższej maseczki dodatkowo wymasowała mi obie stopy (ooo cudowna!), nie mogę więc narzekać. M jednak stwierdził, że masaż tajski był zdecydowanie bardziej dla niego, ten olejkowy za miękki. No cóż, następnym razem.
Zrelaksowani i wygłodzeni opuściliśmy gorące źródła, oczywiście okazało się, że mimo wykupienia karnetu na cały dzień, nie możemy wrócić po południu... typowe. Panie masażystki poleciły nam też kosmetyki z ich sklepiku, najmniejsza tubka 30ml kosztowała ponad $50. Dodatkowo okazało się, że mimo wykupienia dość drogiego pakietu, nie możemy swobodnie zwiedzić całegoo środka i jeżeli chcemy wejść do tańszej części dla tłuszczy z dziećmi, będzie nas to kosztowało kolejne $30. Podsumowując, jest to niezły model biznesowy i chętnych na pewno wielu, ale trzeba bardzo dobrze przeanalizować ofertę i nie dać się wciągnąć w dodatkowe koszty, bo można wydać fortunę na coś, co w sumie jest dosyć przeciętną, niezbyt luksusową usługą.
Na obiad trafiliśmy do Sorrento, w małej przytulnej włoskiej knajpie załadowaliśmy po przepysznym steku, a potem obejrzeliśmy zachód słońca w Portsea. Było to bardzo romantyczne podsumowanie pięknego dnia, dziękuję M!
typowy krajobraz Mornington Peninsula
lunch pod latarnią
kawałek luksusowej baseniarni z chatką sauny fińskiej w tle
a to już nasza kąpiel prywatna
i seria zaworów w naszym baseniku, w tle - płot niczym z zagrody dla kóz
zestaw kosmetyków, które wchłonęła moja twarz w ramach 45minutowego zabiegu
a to już wszystkie mikroelementy, które nas tego dnia zaatakowały
i jeszcze ogólny widok na część dla tłuszczy - myślę, że tam mogło być całkiem ciekawie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz