niedziela, 31 lipca 2011

Melbourne Open House - Dom Otwarty Melbourne

Dzisiejszy dzień trzeba zaliczyć do udanych, zgodnie zresztą z wielkimi nadziejami, które w nim pokładałam, rozbudzonymi zresztą dobre 3 tygodnie temu podczas pierwszego wykładu zapowiadającego Melbourne Open House. Jest to już międzynarodowe wydarzenie, zainicjowane w Londynie w 1982 roku przez dwójkę architektów, a polegające otworzeniu drzwi ważnych historycznie i estetycznie budynków w mieście dla zwiedzających. Całość organizacji opiera się na wolontariacie, za zwiedzanie nie płaci się nic, natomiast należy szykować się na gigantyczne kolejki przed niektórymi obiektami, zabrać ze sobą przekąski, wodę i aparat oraz spory zapas cierpliwości i otwartości na rozmowę z kolejkowymi towarzyszami niedoli.
Melbourne otworzyło swe podwoje w ten weekend, ale z racji innych obowiązków towarzyskich, mogłam na zwiedzanie poświęcić jedynie niedzielę, i to też nie od rana, a to ze względu na delikatnego kaca, który towarzyszył porankowi, no cóż, tak to jest jak trzeba godnie reprezentować Rzeczopspolitą i wlewać w siebie gorzałkę wzbudzając niemy podziw Ozzich;) W sumie od 11.20 do 15.30 udało mi się zwiedzić 5 budynków z mojej listy najbardziej pożadanych a niestety dwa kolejne być może uda się zobaczyć w roku przyszłym. Otwartych dla zwiedzających było 75 obiektów podzielonych na wiele kategorii, a wszystkie możecie znaleźć tutaj: www.melbourneopenhouse.org
Moich ulubieńców opiszę w kolejnym wpisie, a dziś będzie o wykładach poprzedzających ten weekend. Pierwszy odbył się 5 lipca w Capito Theatre, dosyć obłędnie zaprojektowanej sali z lat 70tych i skupiał się na architekturze mieszkaniowej. Prelegentów było chyba ośmiu, każdy opowiadał o zaprojektowanym przez siebie domu lub mieszkaniówce, a na koniec podawał swojego ulubieńca jeżeli chodzi o architekturę mieszkalną w ogóle. Aż trzy osoby podały ten sam obiekt, w dodatku znajdujący się w Melbourne w naszej dzielnicy, a mianowicie Dom własny Robina Boyda, który jest zarządzany przez Fundację jego imienia i gotowy do zwiedzania po uprzednim zaklepaniu tegoż. Trzeba będzie się tam przelecieć jak tylko zrobi się cieplej. Na razie polecam stronę fundacji: http://www.robinboyd.org.au
Drugi wykład przyciągnął nas do zupełnie innej sali, bo nowoczesnej BMW w zespole Federation Square. Muszę powiedzieć, że sala robi zjawiskowe wrażenie, bo jest cała przeszklona, z niesamowitą konstrukcją fasady, podświetlona rzęsiście i oczywiście odlotowa. W dzień widać w niej panoramę rzeki, w nocy robi się czarno i gwiaździście. Niestety, jeżeli chodzi o ogrzewanie sali, to po dwóch godzinach siedzenia robi się kościelnie, a akustyka nie nadaje się do odbioru słowa wygłaczanego czy czytanego, dużo echa i niepotrzebnych odbić. Prelegentów było znowu prawie kilkunastu, każdy musiał zwięźle opisać co najmniej 1 swój obiekt, a następnie podać budynek ulubiony w Melbourne. Całkiem ciekawe zestawienie, bo była Victoria Thorton z UK, w której głowie narodziła się idea Open House, potem John Wardle z moim ulubionym obiektem edukacyjnym, Roger Nelson opowiadający o przebudowie głównego domu towarowego w mieście, Perry Lethlean o ogromnej realizacji nowego ogrodu botaniecznego w Cranbourne, Rob Backhouse z Hassela o głównej siedzibie banku ANZ, w której pracuje 30.000 ludzi. Codziennie. Ogólnie wykłady były bardzo ciekawe, a wszystko było fajnie i zwięźle prowadzone przez tutejszego prowadzącego Grand Design Australia. Wykład zakończył Andrew Simpson pokazując swój własny Dom nr 7, który początkowo był na mojej liście do zwiedzania, a po wykładzie niestety-stety z niej odpadł...
A teraz kilka fotek i slajdów z wykładu, o samym MOH będzie później.

 tuż przed wykładem, zaprzyjaźniłyśmy się z Izą z fotografem, który o dziwo był w Polsce, a tu zrobił nam całą serię fotek ;)
 takie tam detale konstrukcyjne
 koleżanki z pracy ;)
 John Wardle i jego małe adukacyjne archidzieło
 nadbudowa Meyera miała być wyrazista z pozycji google maps, no cóż, można i tak zabierać się do projektowania
 Meyer, przekrój, to atrium warte jest wizyty, polecam!
 dom nr 7, na tych zdjęciach wygląda pociągająco
na kilku innych już sporo mniej, poza tym jakbym z jadalni do salonu musiała za każdym razem wbiegać na piętro i zbiegać z powrotem na parter, to by mnie chyba krew zalała w pierwszym tygodniu ;)

niedziela, 24 lipca 2011

Mornington Peninsula Hot Springs

Dziś będzie o naszej najnowszej wyprawie, podyktowanej potrzebą uczczenia jakże ważnego wydarzenia w naszym życiu, które odbyło się równiutko rok i jeden dzień temu, czyli daty mojego i M ślubu. Z tej okazji postanowiliśmy nawzajem się zaskoczyć, przy czym muszę uznac publicznie wygraną M w zaserwowanej niespodziance. To znaczy M w swojej złożonej naturze postanowił stopniować mi napięcie, na przykład tydzień temu oświadczył, że wynajął na tę sobotę samochód... potem w czwartek zmiękł zupełnie i kazał wybierać mi zabiegi kosmetyczne z netu! Hm, no cóż tajemnica przestała być tajemnicą, ale ekscytacja z powodu zbliżającego się dnia pełnego atrakcji rosła... najzabawniejsze było to, że chcieliśmy zarezerwować jakieś zabiegi itp, a okazało się, że można to zrobić najpóźniej 5 dni przed! A najlepiej 4 tygodnie wcześniej... ale po kolei:

M postanowił zabrać mnie w tym pięknym dniu do Mornington Peninsula Hot Springs, czyli tutaj. Miejsce znajduje się prawie na czubeczku półwyspu, który oddziela zatokę Port Philip od pełnego oceanu. Większość bogatych Melbourniańczyków właśnie tu ma swoje domki letniskowe, o ile 300m2 chaty można nazwać domkami... Drugie takie zagłębie z surfowym rajem znajduje się po drugiej stronie zatoki, czyli od Queenscliff przez Barwon Heads aż po Great Ocean Road. Same krajobrazy są tu przecudowne, miejscami przypominają krajobraz Toskanii bez winnic (hm, o ile możecie sobie coś takiego wyobrazić), jest pięknie, co będzie widać na zdjęciach poniżej. Gorące Źródła mieliśmy zaklepane na 12.15, więc wcześniej trafiliśmy na krótki lunch nad ocean, w okolice latarni morskiej na Cape Schanck. Słońca było trochę, wiatru nieco więcej, więc po napstrykaniu kilku obowiązkowych fot ruszyliśmy dalej.

Sam wjazd na teren Hot Springs przypominał mi trochę niesławne darmowe campingi w Seaspray, pochowane w lekkim buszu ubite stanowiska parkingowe były bardzo naturalistyczne i niestety w większości już pozajmowane. Ruszyliśmy z gratami do głównego wejścia, które okazało się być wejściem dla tłuszczy (hm, tylko $30), a my tymczasem mieliśmy zarezerwowane miejsca bardziej elitarne, bo bez dzieci i z prywatną kąpielą, w osobnym pawilonie za bagatela $70 od łebka. Pomysł okazał się średnio trafiony, bo do naszej dyspozycji basenów było słownie 5 plus oczywiście owa luksusowa usługa kąpieli prywatnej, o której za chwilę. Całość była sypmatycznie osadzona w nadmorskiej roślinności, lekko waliło siarką, a baseniki były szczelnie wypełnione niewiastami o rubensowskich kształtach czytającymi plotkarskie tygodniki. Udało nam się znaleźć jeden basenik kompletnie pusty, jednak po wejściu szybko wyjaśniło się, dlaczego. M był w siódmym niebie, natomiast dla mnie temperatura +42C była praktycznie nie do wytrzymania. Zarówno moje biedne żyły jak i serducho zaczęły szalony taniec, więc prędko wycofałam się z tej atrakcji.... poszliśmy w górę założenia i okazało sie, że kolejne ścieżki prowadzące do wyżej położonych basenów są zagrodzone, a te na dole znów zajęte. M wbił się do sauny fińskiej, która była słabo nagrzana, ale za to puściutka. Ja z kolei poszybowałam do głównego baseniku z bąbelkami i temperaturą + 36C, która dla mnie była w sam raz.
O 13.15 zaczynała się nasza kąpiel prywatna, więc przeszliśmy do pokoju relaksacyjnego, w którym czekała na nas aromatyczna herbata i hinduska muzyka. Młody chłopak o aparycji ratownika basenowego zaprowadził nas do naszej zagrody, w której znajdował się zadaszony taras z dwoma leżakami i stolikiem z wodą cytrynową oraz basenik 2x2m o temperaturze +40C. Dla mnie znów za gorąco, ale okazało się, że z boku mamy całą serię zaworów i możemy temperaturę wyregulować, jak również przycisk bezpieczeństwa, gdybyśmy nagle oboje zasłabli. Sprytne. Chłopak obiecał zadzwonić za pół godziny w celu dyskretnego wywalenia nas z naszego luksusowego przybytku. Jak luksusowo to wszystko wyglądało, pokazują zdjęcia;) . no nic to, postanowiliśmy cieszyć się chwilą, a ja zaczęłam intensywnie walczyć z zaworami, by obniżyć temperaturę do błogosławionych 36C...Generalnie nic specjalnego i polecić tej usługi nie mogę ;)

Natomiast udało nam się też zapisać na zabiegi kosmetyczne, M - masaż całego ciała, ja - twarz. Wyszło całkiem sympatycznie, bo mieliśmy je robione równolegle w tym samym pokoju. Miłe panie wyjaśniły nam, na czym zabawa będzie polegać, następnie wyszły, więc mogliśmy przebrać się z mokrych kostiumów kąpielowych w coś przypominającego szpitalne trójkąciki przedoperacyjne. Zdjęcie M w tymże zostało oficjalnie i skutecznie wykasowane z mojego aparatu, więc nie ma szans na publikację:) Panie wróciły w spaliły w gabinecie jakieś wonne zioła, które miały teoretycznie zjednoczyć nas w tej duchowo - cielesnej ceremonii. Jako starzy cynicy trochę nie uwierzyliśmy w to zjednoczenie, ale było miło. W sumie pani nałożyła na moją twarz, szyję i deoklt 7 różnych kosmetyków, wykonała dogłębny masaż szyi i karku oraz całej twarzy, oczyściła, wzmocniła i namaściła, a w czasie trwania najdłuższej maseczki dodatkowo wymasowała mi obie stopy (ooo cudowna!), nie mogę więc narzekać. M jednak stwierdził, że masaż tajski był zdecydowanie bardziej dla niego, ten olejkowy za miękki. No cóż, następnym razem.
Zrelaksowani i wygłodzeni opuściliśmy gorące źródła, oczywiście okazało się, że mimo wykupienia karnetu na cały dzień, nie możemy wrócić po południu... typowe. Panie masażystki poleciły nam też kosmetyki z ich sklepiku, najmniejsza tubka 30ml kosztowała ponad $50. Dodatkowo okazało się, że mimo wykupienia dość drogiego pakietu, nie możemy swobodnie zwiedzić całegoo środka i jeżeli chcemy wejść do tańszej części dla tłuszczy z dziećmi, będzie nas to kosztowało kolejne $30. Podsumowując, jest to niezły model biznesowy i chętnych na pewno wielu, ale trzeba bardzo dobrze przeanalizować ofertę i nie dać się wciągnąć w dodatkowe koszty, bo można wydać fortunę na coś, co w sumie jest dosyć przeciętną, niezbyt luksusową usługą.

Na obiad trafiliśmy do Sorrento, w małej przytulnej włoskiej knajpie załadowaliśmy po przepysznym steku, a potem obejrzeliśmy zachód słońca w Portsea. Było to bardzo romantyczne podsumowanie pięknego dnia, dziękuję M!

 typowy krajobraz Mornington Peninsula
 lunch pod latarnią
 kawałek luksusowej baseniarni z chatką sauny fińskiej w tle
 a to już nasza kąpiel prywatna
 i seria zaworów w naszym baseniku, w tle - płot niczym z zagrody dla kóz
 zestaw kosmetyków, które wchłonęła moja twarz w ramach 45minutowego zabiegu
 a to już wszystkie mikroelementy, które nas tego dnia zaatakowały
i jeszcze ogólny widok na część dla tłuszczy - myślę, że tam mogło być całkiem ciekawie!